Chłopcy z Placu Broni (powieść)
powieść Ferenca Molnára
Chłopcy z Placu Broni (węg. A Pál utcai fiúk) – powieść Ferenca Molnára, która ukazała się w 1906 r. jako A Pál utcai fiúk (węg., dosł. Chłopcy z ulicy Pawła, przyległej do tytułowego placu); tłum. Tadeusz Olszański, Nasza Księgarnia, Warszawa 1991, 1994.
- – Ale nie spodziewał się, że Boka będzie z nim rozmawiał tak spokojnie i chłodno bardzo go to zabolało. Bardziej nawet, niż gdyby został uderzony.
- Postać: Gereb
- Czerwone koszule, czując swoją zgubę, przestawały szanować reguły walki. Reguły były dobre dopóty, dopóki wierzyli, że i uczciwie walcząc potrafią pokonać przeciwnika.
- (…) Janosz Boka z wielką powagą wpatrywał się w blat ławki i po raz pierwszy zaczął w głębi swojej młodej duszy pojmować, czym właściwie jest życie, w którym smutki i radości tak dziwnie splatają się w jeden wspólny los.
- (…) ludzie są bardzo różni, każdy jest inny i dochodzimy do tej prawdy za cenę bolesnych doświadczeń.
- Nie bali się również i z tego względu, że poczuli się nagle w ogniu walki. Tak samo bywa z żołnierzami w czasie prawdziwej wojny. Póki nie zobaczą wroga boją się byle krzaka. Kiedy jednak pierwsza kula świśnie im koło ucha, nabierają odwagi, ryzyko walki wciąga ich bez reszty i nie myślą o tym, że idą po śmierć.
- – No i co, dobrze było?
Nemeczek podniósł na niego swoje duże, niebieskie oczy i odparł:
– Dobrze – powiedział cicho i już głośniej dodał: – Było mi znacznie lepiej niż tobie, kiedy stałeś na brzegu i wyśmiewałeś się ze słabszego. I wolałbym siedzieć w tej wodzie po szyję nawet do nowego roku, niż knuć z wrogami moich przyjaciół. (…) I choćbyście mnie zapraszali, przypochlebiali się, a nawet dawali prezenty, nie chcę mieć z wami nic wspólnego. (…) Nie boję się nikogo z was. A gdy przyjdziecie do nas, na Plac Broni, zabrać nam naszą ziemię, to będziemy na was czekać. I pokażę wam, że kiedy będzie nas dziesięciu, tyle samo co was, to zupełnie inaczej porozmawiamy. teraz jestem tu sam. Łatwo było mnie pokonać! Silniejszy zawsze wygrywa. (…) W dziesięciu łatwo stawać przeciw jednemu. (…) ja nigdy nie będę zdrajcą, jak ten ktoś, kto stoi wśród was, o… tam…
W tym momencie wyciągnął rękę i wskazał na Gereba, któremu śmiech uwiązł w gardle. Światło latarni padło na ładną, jasną głowę Nemeczka, oświetliło ociekające wodą ubranie. Odważnie, dumnie i ze spokojem patrzył Nemeczek Gerebowi prosto w oczy, a ten poczuł nagle jakiś ogromny ciężar na duszy. Spochmurniał i opuścił głowę. W tym momencie wszyscy umilkli i zapadła cisza niczym w kościele.
(…)
Kiedy Nemeczek wszedł na most, rozległ się grzmiący, głęboki głos Acza:
– Prezentuj broń!
- Poważni korespondenci wojenni, którzy brali udział w prawdziwych bitwach, powiadają, że największym niebezpieczeństwem w czasie bitwy jest zamieszanie. Wodzowie bardziej boją się choćby małego zamieszania, które w ciągu kilku sekund może przerodzić się w panikę, niż setek armii.
- – Przeczuwał bowiem, wiedział to, czego żaden z chłopców nie śmiał powiedzieć; oto gaśnie powoli życie jego jedynego szeregowca.
- – Robimy to tylko dlatego, że nie mamy gdzie grać w palanta. (…) Potrzebujemy placu do gry, i kropka!
A więc postanowili wypowiedzieć wojnę z takich samych powodów, z jakich prawdziwe armie ruszają do boju. Rosjanie chcieli panować na morzach i dlatego walczyli z Japonią. Czerwonym koszulom potrzebny był plac do gry w piłkę i nie mogli go zdobyć inaczej jak tylko drogą wojny.- Zobacz też: armia
- Tak zwykle jednak bywa z tymi, którzy nadużyli zaufania. Kontroluje się ich potem nawet wtedy, gdy mówią prawdę.
- Zobacz też: zaufanie
- – Walczyć i zwyciężać można tylko wtedy, jeśli panuje zgoda.
- Postać: Boka
- – Zdawał sobie sprawę, że to już koniec, że za chwilę… Przestało się liczyć, iż jest wodzem zwycięskiej armii, nie wstydził się, że po raz pierwszy przestał panować nad sobą, że szlocha jak dziecko, i przejęty wielkim żalem, powtarzał przez łzy:
– Mój mały… mój drogi przyjacielu… mój drogi, kochany, mały kapitanie- Postać: Boka
- Czy można było znaleźć piękniejsze miejsce do zabaw? Dla nas, chłopców z miasta, było to coś wspaniałego! Nie potrafiliśmy wyobrazić sobie bardziej indiańskiego, piękniejszego i rozleglejszego placu, który by tak doskonale zastępował amerykańską prerię. A położony na tyłach skład drzewa stawał się wszystkim tym, czego akurat potrzebowaliśmy. Bywał więc miasteczkiem na Dzikim Zachodzie, puszczą, górami skalistymi pełnymi kanionów, słowem tym, czym go w danej chwili mianowano. I nie myślcie, że był to wystawiony na ataki, bezbronny plac! Przeciwnie, był to Plac Broni! Szczyty sągów chłopcy zamienili bowiem w fortece i twierdze. O tym, które punkty trzeba umocnić, decydował Boka. Fortece natomiast budowali Czonakosz i Nemeczek. Znajdowały się one w czterech czy pięciu punktach. Każda z nich miała kapitana, porucznika i podporucznika. Oni stanowili armię. Niestety, ku ogólnemu zmartwieniu był tylko jeden szeregowiec. Wszyscy zatem kapitanowie i oficerowie mogli rozkazywać, musztrować i karać aresztem za niesubordynację tylko jednego, jedynego szeregowca.
Nie trzeba dodawać, że tym jednym jedynym szeregowcem był mały, jasnowłosy Nemeczek. Kapitanowie, porucznicy i podporucznicy salutowali sobie z wielką swobodą, od niechcenia podnosząc rękę do czapki, choćby się i sto razy spotykali na Placu w ciągu jednego popołudnia. Pozdrawiali się ot, tak sobie, mówiąc zwyczajnie:
– Cześć!
Inaczej Nemeczek. Biedak co chwila musiał stawać na baczność i sztywno salutować. A kto tylko przechodził koło niego, natychmiast go strofował:
– Jak stoisz?
– Pięty razem!
– Wypnij pierś, wciągnij brzuch!
– Baczność!
I Nemeczek podporządkowywał się wszystkim z radością. Bywają bowiem chłopcy, którym okazywanie posłuszeństwa sprawia przyjemność. Jednak większość chłopców lubi rozkazywać. Jak zresztą większość ludzi. I dlatego właśnie na Placu wszyscy chcący dowodzić byli oficerami, a tylko jeden Nemeczek szeregowcem.