Aleksandra Kurzak (ur. 1977) – polska śpiewaczka operowa, sopran. Córka śpiewaczki Jolanty Żmurko i waltornisty Ryszarda Kurzaka, była żona śpiewaka Jacka Jaskuły.

  • Artystą się bywa. O 19, kiedy kurtyna idzie w górę, jestem diwą, potem staram się być normalną kobietą. Diwa ma pejoratywne zabarwienie w środowisku. To się zawsze kojarzyło z Marią Callas i jej wielkimi kaprysami. Teraz, kiedy się mówi „to jest diwa”, słychać konotację: uwaga, będą problemy. A ja się staram być normalna.
  • Jaka nastolatka byłam jego fanką. W pokoju miałam jego plakat z koncertu w Zabrzu. I raptem artysta, którego uwielbiam, słucha mnie na widowni. Po spektaklu przyszedł do mnie za kulisy. Gratulował mi. Rozmawialiśmy. Byłam zdziwiona, że pamięta mnie doskonale ze swego konkursu i pamięta nawet jakie arie w poszczególnych etapach śpiewałam. Rezultatem rozmowy z nim był też mój udział w koncercie z okazji urodzin Verdiego w Parmie. Śpiewałam tam fragmenty z Rigoletta.
  • Miałam cztery lata i mama zabrała mnie na Festiwal Moniuszkowski w Kudowie, na którym występowała. A ponieważ zawsze musiałam robić to, co ona, naśladowałam ją też przy rozśpiewywaniu się. Wtedy właśnie dyrektor Stefan Rachoń zapytał mamę: Kto tak z Panią śpiewa w pokoju hotelowym? – Moja córka – odparła. Dyrektor na to: – Jak to córka? To małe dziecko? Niemożliwe! I rzeczywiście, w nagrodę dostałam wtedy czekoladki i różę, a dyrektor chciał ze mną nagrać płytę z ariami operowymi. Ostatecznie projekt nie doszedł do skutku. Rodzice stwierdzili, że oszczędzą dziecku stresu. Dziś wiem, że to była słuszna decyzja.
  • (...) miałam szczęście, by w wieku 27 lat wystąpić w tym słynnym teatrze i spotkać się z tak olbrzymim entuzjazmem krytyków, publiczności i dyrekcji. Od tego momentu dyrekcja opery zaproponowała mi wiele kolejnych kontraktów.
  • Mogę śpiewać stojąc, leżąc, ale nie potrafię śpiewać, leżąc płasko na plecach. Muszę unieść się choć trochę. Z reżyserami trzeba uważać. Często do opery wchodzą osoby, niemające o śpiewaniu i muzyce pojęcia – i bywa trudno. Oni chcą stworzyć coś naprawdę dziwacznego, żeby zabłysnąć w mediach i zrobić sobie nazwisko.
  • Najważniejszy jest oddech. Kobiety z natury mają gorzej, bo oddychają bardziej szczytami niż mężczyźni. Trzeba się tego oduczyć i odkryć tajemnicę przepony. Niektórzy mówią, że trzeba ją mocno trzymać na dole i cisnąć. Kolejna bzdura. To wbrew fizjologii. Śpiew opiera się na wyobraźni. Najpierw musimy wyobrazić sobie to, co chcemy usłyszeć. Tego instrumentu nie widać. Nikt nie skoryguje ustawienia palca czy ręki, jak w przypadku fortepianu czy skrzypiec. To praca z naszym wnętrzem.
  • Nie zgodzę się z lansowaną ostatnio teorią, że reżyser jest bogiem w operze. Nie był, nie jest, i mam nadzieję, nigdy nie będzie. Nie jestem za śpiewaniem i staniem, chciałabym być dobrze zrozumiana. Więc, procentowo, niech będzie 60 do 40. Oczywiście dla dyrygenta.
  • Opera to teatr, tyle że bardzo trudny. Akcją sceniczną, ruchem, gestem kieruje muzyka. W teatrze dramatycznym aktor ma dużą swobodę interpretacji i miejsce na improwizację. To samo zdanie może mówić raz przez minutę, innym razem przez trzy i nic tym nie zepsuje. Tymczasem w operze bywają sytuacje, w których jakiś ruch jest wręcz niemożliwy, bo nie pasuje do muzyki. Improwizacja także tutaj jest ważna, ale ogranicza ją zamknięta struktura muzyczna dzieła. To w niej musi się odnaleźć śpiewak, reżyser, choreograf, scenograf i wszyscy inni. Bywają sytuacje, gdy reżyser, który przyszedł z teatru dramatycznego, nie bardzo rozumie realia śpiewu. Mówi: połóż się i tak śpiewaj, a ja mówię, że się nie położę, bo w takiej pozycji w życiu nie zaśpiewam swojej kadencji. Każdy spektakl operowy to kompromis pomiędzy artystyczną wizją reżysera a fizycznymi możliwościami śpiewaków.
  • Osiem lat temu śpiewałam we Wrocławiu Gildę w „Rigoletcie”. Po premierze wylądowałam w szpitalu na dziesięć dni z zapaleniem płuc. To był największy koszmar, jaki przeżyłam – mimo choroby spróbować dośpiewać do końca. Ostatnio w Londynie wydarzyła się podobna sytuacja. Był to podczas spektaklu „Napoju miłosnego” Donizettiego, w którym brałam udział. W przerwie baryton zapowiedział, że jest chory i nie panuje nad tym, co robi. Organizatorzy zadzwonili po jego dublera, ale miał wyłączoną komórkę i nie mogli go znaleźć. Przerwa przedłużyła się prawie do godziny. Wtedy ściągnęli innego śpiewaka, który od dwóch dni był w Londynie na próbach innego spektaklu. Kiedy do niego zadzwonili bronił się, że ostatni raz wykonywał tę partię piętnaście lat temu, poza tym jest zmęczony. Ubłagali go jednak i przyszedł z pulpitem prosto na scenę, tak jak stał.
  • Śpiewałam właśnie barokową arię z ozdobnikami i wypadło mi jedno słowo. Niestety, przez ten fakt wypadła mi też muzyka. W trakcie arii zastanawiałam się: Gdzie ja jestem? Nie miałam zielonego pojęcia, co śpiewam. Na poczekaniu wymyślałam koloratury. Dla mnie trwało to wieczność, choć dyrygent twierdził, że najwyżej dwa takty. Na scenie miałam wrażenie, że aria nie ma końca. W pewnym momencie klawesynista podegrał mi linię melodyczną i wskoczyłam w temat.
  • W tym cały sekret, by śpiewać bez bólu. Studenci skarżą się czasem na ból gardła i mięśni. Profesorowie odpowiadają, że skoro boli, znaczy – pracuje. Porównują śpiewaków do sportowców – intensywnie trenują, więc muszą mieć zakwasy i odczuwać ból mięśni. Bzdura kompletna – kiedy śpiewa się dobrze, nic nie ma prawa boleć.
  • Wychowując się w muzycznym domu, naturalnie poszłam w ślady rodziców. Początkowo myślałam o balecie. Potem przyszedł czas na naukę gry na fortepianie i skrzypcach. Szło mi całkiem dobrze. W średniej szkole muzycznej byłam najzdolniejsza w klasie, ale zawsze ciągnęło mnie do teatru, kostiumu i całej tej otoczki towarzyszącej operze. Zaczęłam się uczyć śpiewu na trzy tygodnie przed egzaminem na akademię. Chciałam być solistką, a dobrze wiedziałam, że życie instrumentalisty to ciężki kawałek chleba. Dwanaście lat, które poświęciłam skrzypcom, to była dobra szkoła życia, ale chyba zbyt byłam leniwa, żeby dalej iść w tę stronę. Instrument sprzedałam zaraz po dyplomie i dziś, jeśli coś gram, to tylko na fortepianie, gdy przygotowuję się do roli i sama sobie akompaniuję.