Aleksander Minkowski

polski prozaik, reportażysta, scenarzysta filmowy

Aleksander Minkowski (1933–2016) – polski prozaik, reportażysta i scenarzysta filmowy.

Artur edytuj

  • A ja...
    Dureń.
    Obserwowałem, jak zdejmuje z trzepaka ciężki dywan, zwija go w wałek, usiłuje zarzucić na ramię. Chciałem podbiec, pomóc. Nie zrobiłem tego. Tamtej Joanny już nie było. Jej sobowtór nic mnie nie powinien obchodzić.
  • (...) coś wymknęło się spod kontroli i leciało w dół, rosnąc jak śnieżna kula. Straciłem Joannę.
  • Gdyby nazwali to prośbą? Bzdura. Kiedy robiłem coś dla Rączki albo Marcin dla mnie, nie czekaliśmy na prośby ani na podziękowania. Nie ma czegoś takiego między przyjaciółmi. A w tej sprawie? Po kolei. Najpierw nie chciałem się wyrzec Bułgarii. Potem zwątpiłem w przyjaźń. Potem oni chcieli mnie upokorzyć, wycofując żądanie... A jeżeli nie chcieli upokorzyć? Jeśli naprawdę zrozumieli, że nie wolno im żądać ode mnie – nieuczciwości? Tępy ból, łomotanie w skroniach...(...) Nikomu nie powiedzieli, uświadomiłem sobie, to była sprawa między przyjaciółmi: nikomu.
  • I raptem, dziko i rozpaczliwie, zapragnąłem podbiec do niej, chwycić za ręce, przyciągnąć, zajrzeć w oczy. Joaśka, moja miła, zapomnij. Wybacz mi. Jestem osioł, dureń, zarozumiały głupiec. Co tylko chcesz. Strzel mnie w gębę, bardzo cię proszę i zapomnijmy, niech będzie jak dawniej... Dlaczego?! Dziewczynom łatwo to przychodzi. Cudowna zdolność zapominania, skreślania tego, co staje się niewygodna. Przysięgi, obietnice. Słowa, taki zwyczajowy tekst: nigdy, na zawsze, kocham, wszyscy wszystkim to mówią, gdy świeci księżyc, nawet wydaje się, że to prawda, a potem przechodzi i tylko dureń może mieć pretensje. Po prostu tak już jest. Dlaczego Joanna miałaby stanowić wyjątek? Bo ją uważam za wyjątkową, niezwykłą? Bo umie przedziwnie deklamować Gałczyńskiego i człowiekowi się zdaje, że jedzie w zaczarowanej dorożce, słyszy stukanie kopyt, a dorożkarz ma skrzydła? Bo podchwytuje projekt przebudowania świata na zasadach muzycznej harmonii i zgłasza z zapałem własne wnioski, jakby to było na serio?
  • – Jest brzydka – powiedziałem – Rude czupiradło z cerą nieboszczyka i ślepiami jak u sowy. Kocham się w niej!
  • Nienawidzi?... Nienawiść wyobrażałem sobie jako pasję, ponure zapamiętanie bez odwrotu. Wyrok.
  • – Odpisałeś już? – usłyszałem głos Karola. – Jutro odpiszę – powiedziałem – w niedzielę i tak nie wysyłają poczty.
    – To dobrze, Artek.
    – Dlaczego dobrze? – spytałem, unosząc się na łokciu i ze zdziwieniem patrząc na Karola.
    – Pomyśleliśmy sobie... – Karol urwał, spojrzał na Marcina. – Ty mu powiedz.
    Marcin przeleciał palcami po strunach, potem odłożył gitarę, przeciągnął się sennie..
    – Pewnie sam już o tym myślałeś – powiedział półgłosem. – Masz wybór.
    – Jaki wybór?
    Rączka usiadł w kucki obok Marcina. Patrzył na mnie mrużąc oczy. Milczeli. Poczułem niepokój, jakiś nerwowy lęk.
    – Są dwa rodzaje nagród – po pauzie odezwał się Marcin. – Indywidualne i zbiorowe.
    Wstałem, oparłem się ramieniem o pień sosny. Patrzyłem na nich kolejno, jeszcze łudząc się, że żartują że chcą mi zrobić kawał. Byli poważni i jakby zażenowani.
    – Chyba nie zamierzacie...
    – Stary, to nasza szansa! – krzyknął nagle Rączka zrywając się z kucek. – Kapujesz? Te instrumenty i wzmacniacz enerdowski, właśnie to, o czym marzymy! Przecież nie powiesz, żeś o tym nie myślał, no stary!
    – Perkusja i elektryczna gitara – powiedział cicho Karol – I jeszcze akustyka. Wyobrażam sobie, jak to brzmi.(...)
    Marcin podniósł się z trawy, podszedł do mnie, położył rękę na pniu. Staliśmy naprzeciw siebie, nieruchomi, jakby skamienieli. Trwało to minutę, może kilka minut.
    – Jesteśmy przyjaciółmi, Artur.
    – To co?! – krzyknąłem histerycznie. – Przyjaciele powinni się cieszyć, że dostałem nagrodę! A wy... wy... – zająknąłem się. – Uknuliście za moimi plecami! We trójkę, po cichu, przeciwko mnie...
    – Oszalał – mruknął Rączka. – Nie wolisz pojechać do Bułgarii na tournée artystyczne? I do Francji. Albo Włoch, może do samej Brazylii? Człowieku, czy ci szajba odbiła?
    Nie odbiła mi. Raptem spłynął na mnie spokój, zdolność chłodnego myślenia, trzeźwej oceny sytuacji. Przyjaciele! Dobrzy, dopóki byliśmy na równych prawach i jeden drugiemu nie miał powodu zazdrościć. Gdy równowaga zachwiała się, skaczą mi do gardła.(...)
    – Momencik – uśmiechnąłem się krzywo – wyjaśnijmy rzecz najważniejszą. Prośba czy żądanie?
    Spojrzeli po sobie. Wahanie trwało nie dłużej niż kilka sekund:
    – Żądanie – powiedział Marcin. – Od przyjaciela ma się prawo żądać.(...)
    – A więc żądanie?
    – Tak – potwierdził twardo Karol. – Przyjaciół od przyjaciela.
    Zrobiłem krok w tył i miałem ich przed sobą – jednakowo skupionych, poważnych, czekających.
    – Byłych przyjaciół – powiedziałem. – Przyślę wam z Bułgarii kolorową widokówkę. Cześć.
    Ruszyłem brzegiem, pełen złośliwej satysfakcji, rozgoryczenia i gniewu.
  • Pięści zacisnęły się same. Jakbym dostał w twarz.
  • Po jednej stronie jest godność, po drugiej pycha. Przemyśl. Bo niektórzy mylą. I już nie patrząc na mnie, wstał, wyszedł z warsztatu. Zgasiłem lampę. Ciemność była lepka, odrażająca, a ja nie mogłem się z niej wydostać, nie mogłem zrobić kroku. Wtedy właśnie, jak w jaskrawym blasku nieosłoniętej żarówki zobaczyłem to – wyraźnie, ostro. Ja i oni. Nie chciałem pogodzić się z paczką, ponieważ rację miałem ja. A oni wycofali się nie dlatego, że to zrozumieli, uznali. Zrobili to w imię przyjaźni. Nie chcę wrócić do nich w ten sposób. Nie mogę... Więc? Godność czy pycha?
  • Rozumiem – powiedział do śruby. – Samotnikom najlepiej. Nikt im nie robi niespodzianek, niczego od nich nie wymaga, o nic nie ma żalu. Jeśli zdarzają się im konflikty, to tylko z własnym sumieniem.
  • Ruszyłem brzegiem, pełen złośliwej satysfakcji, rozgoryczenia i gniewu. Chciałem być sam. Teraz i zawsze.
  • Spodziewałem się jakiejś uwagi, komentarza, żarciku z tylnych ławek. Pragnąłem spięcia, eksplozji: Czego chcecie?! – wrzasnąłbym wówczas – Dlaczego trzymacie z nimi, a nie ze mną?! Do dyni, co ja wam zrobiłem? Nienawidzicie indywidualistów, szczególnie takich, co się wyróżniają, każdy musi być podobny do was, broń Boże inny i zawsze do dyspozycji, skromniutki, grzeczny i gotów spełnić kolektywne życzenia. A jeśli nie mam już ochoty grać w zespole i układać piosenek? To sprawa między mną a paczką, co wam do tego?! Co wam do tego, że zrobiłem numer Joannie? Odczepcie się, do dyni!... Ani żartu, ani uwag. Cisza.
    – W każdym razie uczciwie popracowałeś z Joanną – powiedziała Rura. – Nie spodziewałam się, że w ciągu kilku dni odrobicie tak duże zaległości. Przepuszczam Joasię z czystym sumieniem – Spojrzała po klasie – Chyba możemy wspólnie wyrazić uznanie Arturowi.
    Cisza. Potem jakiś niewyraźny pomruk i głos Marcina:
    – Oczywiście, pani profesorko.
    – Nie trzeba! – rzuciłem – zrobiłem to tylko dla pani. Bo przyrzekłem.
    Rura wyszła zza katedry, zbliżyła się do mnie.
    – Klasa chce, żeby wasz zespół wszedł do finału turnieju – powiedziała cicho – Chce, żebyście dalej byli przyjaciółmi.
    A więc wiedziała wszystko. Uśmiechnąłem się, wzruszyłem ramionami.
    – Za dużo chcą – odparłem – Nie do wszystkiego wolno wtykać nos. Zwłaszcza gdy nie wie się, o co poszło.
    – A może wiedzą?
    Odruchowo spojrzałem na Marcina. Wcale nie po to, żeby zaprzeczył. A jednak nieznacznie poruszył głową, dał mi znak, że nie.
    – Wszystko jedno – powiedziałem z uporem – Zresztą, nie zależy mi. Nie jestem sentymentalny, pani profesorko.
  • Wiem tylko, że uwolniłem się od ciężaru i mogę teraz do nich podejść i nie patrzeć w bok, nie odwracać oczu...
  • Więc i do tego nie jestem już potrzebny, pomyślałem. W porządku. Ja ich także nie potrzebuję. Zobaczymy. Próbowali pogodzić się, odtrąciłem... Jeden zero dla mnie. A mecz jeszcze nieskończony.
  • Zacisnąłem zęby. Wcale nie chcę być z nimi, powiedziałem sobie. Nic mnie nie obchodzą.
  • Zdrada. Mocne słowo. Może zbyt mocne. Po prostu rozczarowanie. Okazali się inni, niż sądziłem. W godzinie próby nie wytrzymali, obnażyli się, pękli. Przedtem Joaśka, a teraz oni.

Ząb Napoleona edytuj

  • Ani ciszy, ani pełnego mroku, bez odblasku neonów srebrzącego firankę. Ani zapachu ziół, wilgotnej kory sosen, butwiejących liści – przez uchylone okno sączyły się się do pokoju aromaty nocnego ogrodu. Wdychałem je głęboko, z uczuciem błogości. Dobrze mi było. Zobaczyłem w ciemnościach nieszczerze uśmiechniętą twarz Agnieszki, usłyszałem jej głos ni to napastliwy, ni z poczuciem winy: O co chodzi, Jarek, niech skonam, czepiasz się głupstw! To Zbych mnie wyciągnął do kina, nie ja go! A ty nie byłeś w cyrku z Marylą? Nieprawda, żadnej draki ci nie zrobiłam, zmyślasz. Dobra, niech będzie, to ja kupiłam bilety – i co z tego? Ty przecież miałeś mecz, wiedziałam, że nie pójdziesz, dlatego ci nie proponowałam. Pójdziesz na ten film z Marylką? Proszę bardzo, wcale nie będę zazdrosna... Te ostatnie słowa były niedobre, bo zabrzmiały szczerze. I uśmieszek Agnieszki – ironiczny, chłodny, jakby prowokujący. Zrozumiałem wtedy, że mnie już nie kocha, że szuka pretekstu, aby zerwać, że chce chodzić ze Zbychem. Dlaczego nie śmie powiedzieć mi tego wprost? Czyżby kołatały w niej resztki uczucia, którym byliśmy przepełnieni wtedy, na obozie harcerskim, owej bezksiężycowej, gwieździstej nocy, kiedy staliśmy na mostku dotykając się ramionami i patrząc w posrebrzoną wodę? A następnego dnia widzieliśmy parę staruszków idących wolno pod rękę i Agnieszka powiedziała, że my kiedyś też będziemy tak szli – ona i ja. I że starość musi być straszna, ale ze mną nie boi się nawet starości.
    Ładnie umiała mówić. Jej rzęsy trzepotały przy tym jak dwa czarne motyle, a oczy jaśniały łagodnym blaskiem przez mgłę.
  • Czy Agnieszka spodobałaby się babci?
    Bzdura. Agnieszka już nie istnieje.
  • – Doprawdy? – zapytałem drwiąco, pełen hamowanego oburzenia. – W takim razie może mi wytłumaczysz, dlaczego dostałem bzika właśnie na punkcie Agnieszki? Dlaczego śniła mi się co noc, dlaczego dostawałem febry od samego patrzenia na nią? Dlaczego nie wyobrażałem sobie większego szczęścia niż iść przed siebie trzymając ją za rękę? Może mi wytłumaczysz, dlaczego po dniu spędzonym razem w szkole chciało mi się w najgorszy mróz stać godzinami pod oknem Agnieszki, aby zobaczyć jej cień na tle firanek?
  • To kino ze Zbychem nic by nie znaczyło, gdyby nie kryła się za tym intencja. Agnieszka chciała mnie sprowokować, chciała doprowadzić do spięcia. Była zbyt tchórzliwa, aby zerwać wprost, bez gry. Zamierzała rozłożyć winę na nas dwoje, spłaszczyć konflikt do głupiej kłótni, wywołać wrażenie, że to ja jestem inicjatorem zerwania.
  • Uciekłem od miłości.
    Przyjechałem do Róż o czwartej po południu i kiedy wysiadłem z autobusu, zobaczyłem najpierw wielki kwietnik z różami, cudowny klomb w kształcie gwiazdy, zdobiący plac przed czerwonym ratuszem z wieżyczkami. Agnieszka byłaby zachwycona. Powiedziałaby coś w rodzaju:Ojej, ale bomba, róże w Różach!
    Co mnie obchodzą teraz reakcje Agnieszki?

Wyspa szatana edytuj

  • Jakie to proste, jakie oczywiste, jakie zrozumiałe(...). Jak mogłem być takim osłem?!
  • Uciekłem. Kanister z benzyną: chluśnięcie na płótno namiotu, błysk zapałki. Dwie żagwie nie mogą wysupłać się z płomieni. Dziki wrzask bólu...
    Granat: wyszarpnięcie zawleczki, celny rzut, eksplozja. Strzępy w powietrzu...
    Karabin maszynowy: zgranie szczerbinki z muszlą pośrodku namiotu, naciśnięcie spustu, ta-ta-tata-tatata!...
    Potop.
    Lawina kamieni, deszcz głazów, skał.
    Trzęsienie ziemi.
    Erupcja wulkanu dokładnie pod namiotem.
    Koniec świata. Tak: koniec świata byłby najlepszy.
  • Zdradziła mnie. Jest czternasty lipca, święto Francuzów, słońce praży jak piec, zieleń wiotczeje, czyjeś imieniny, jezioro srebrzy się, a nad nim opary, a wyżej mewy, a wyżej obłoczki niczym pupy niemowląt, a najwyżej błękit, niebieskość, seledyn, fiolet, kosmiczna głębia pełna niepotrzebnych planet, zbytecznych gwiazd, bezsensownych mgławic układających się w jakieś Drogi Mleczne, które prowadzą donikąd. No i po co to wszystko?
    Pytam:
    po co jest życie?
    po co człowiek?
    po jakie licho ludzkość, w dodatku podzielona idiotycznie na kraje, narody, społeczeństwa, rasy, wyznania, kolory?
    dlaczego chłopcy kochają się w dziewczynach, a dziewczęta w chłopcach, tylko nie w tych co należy i nie na długo, nie na zawsze, choć przysięgają z iskrą w oku, że kochać będą przez wieczność?
    dlaczego głupota góruje nad rozwagą, brutalna siła nad subtelnością, wulgarność nad humorem, przyziemność nad fantazją?
    dlaczego mój ojciec pije?
    dlaczego matka nie rzuci go do stu piorunów?
    dlaczego dorośli ludzie na wysokich stanowiskach, skąd rządzi się światem, są zajęci głównie grożeniem sobie, prowokacjami i produkcją coraz to doskonalszych środków do rozbicia kuli ziemskiej na atomy?
    dlaczego Jagoda mnie okłamała?

Inne edytuj

  • Trzeba oderwać się od szumów świata i wniknąć w samego siebie. Oto jestem: moje ramię, moja dłoń, moje palce, mój paznokieć. Cząstka mojego ciała, które stanowi harmonijną jedność. Ta jedność nie kończy się obrysem kształtu: tworzę wspólnotę z kamieniem, na którym siedzę, z trawą, której dotykam, z powietrzem wypełniającym mi płuca, z pejzażem wokół. Jestem sobą i jednocześnie drzewem, słońcem, ptakiem, ziemią. Ja, składnik nieogarnionej, pulsującej, doskonałej natury.
  • Urywam. Marek również milczy. Widzę jego odbicie w matowej kuli, zniekształcone, owalne. I odżywa we mnie ten wieczór, krótka rozmowa w bramie, wściekła pasja ukryta pod zjadliwie chłodnymi uśmieszkami:
    – Za ile cię kupił?
    – Nie powiem, bobyś pękł z zawiści. A na ciebie on nie reflektuje.
    – Nic dziwnego. Nie mam lokajskiej duszy.
    – Coś ty powiedział, Marek?
    – Powiedziałem: „nie mam lokajskiej duszy...”
    • Źródło: Podróż na wyspę Borneo