Władca much
powieść (aut. William Golding, 1954)
Władca much (ang. Lord of the Flies) – powieść Williama Goldinga z 1954 roku; tłumaczenie – Wacław Niepokólczycki.
- – Co lepsze, czy być bandą wymalowanych dzikusów, jak wy, czy rozsądnymi ludźmi, jak Ralf?
Dzicy podnieśli wrzask. Prosiaczek znowu zaczął krzyczeć.
– Co lepsze, prawo i zgoda, czy polowanie i zabijanie?
Znowu wrzawa i znowu świst w powietrzu. Ralf przekrzyczał hałas:
– Co lepsze, prawo i ocalenie, czy polowanie i niszczenie?
- Jak się leży w łóżku tyle, co ja, to się dużo myśli. Znam się na ludziach. Znam siebie. I znam jego. On ci nie może nic zrobić. Ale jak się usuniesz na bok, zemści się na kimś innym. A tym kimś będę ja.
- Jasnowłosy chłopiec zsunął się ze skały i zaczął iść ostrożnie w kierunku laguny. Chociaż zdjął sweter i wlókł go teraz za sobą po ziemi, szara koszula przywarła do ciała, a włosy kleiły się do czoła. W otaczającym go długim paśmie strzaskanej roślinności dżungli gorąco było jak w łaźni. Z trudem przedzierał się przez pnącza i ścięte pnie, gdy nagle jakiś ptak, czerwono-żółta zjawa, zerwał się i wzbił w górę jakby z wróżebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo zawtórował inny.
- Jasnowłosy chłopiec zatrzymał się, machinalnie podciągnął skarpetki, co nadało dżungli na chwilę jakiś swojski charakter.
- – Można by sądzić – rzekł oficer – że brytyjscy chłopcy – jesteście wszyscy Brytyjczykami, prawda? – potrafią się lepiej spisać… to znaczy…
– Z początku tak było – powiedział Ralf – ale później… Urwał.
– Z początku byliśmy wszyscy razem…
- Na wszystko są lekarze, nawet na to, co się dzieje w naszej głowie. Nie myślicie chyba, że trzeba się bać czegoś, czego nie ma? Życie – powiedział Prosiaczek wylewnie – trzeba traktować naukowo, ot co.
- Nie można liczyć na ludzką pomoc.
- Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew! Ukatrupić!
- O jakieś kilkadziesiąt kroków od nich na wybrzeżu wśród palm ukazało się dziecko. Był to chłopczyk może sześcioletni, silny, jasnowłosy, w podartym ubranku, z buzią w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla wiadomych celów zdążył wciągnąć tylko do połowy. Zeskoczył ze skarpy palmowej na plażę i spodnie opadły mu do kostek. Przestąpił więc przez nie i podbiegł do granitowej płyty. Prosiaczek pomógł mu się wdrapać. Tymczasem Ralf trąbił dalej, póki w lesie nie rozległy się głosy. Chłopczyk kucnął przed Ralfem i zadarłszy głowę patrzył na niego rozpromieniony. Gdy stwierdził, że zaczyna się coś dziać naprawdę, na jego twarzy odmalowało się zadowolenie i jego różowy kciuk, jedyny czysty palec, powędrował do buzi.
- Oficer przyjrzał się stojącemu przed nim straszydłu. Przydałaby się pętakowi kąpiel, fryzjer, chusta do nosa i sporo różnych maści.
- – On mnie nienawidzi. Nie wiem dlaczego. Gdyby tylko mógł robić, co chce… tobie nic nie grozi, on ciebie poważa. Poza tym… mógłbyś go sprać.
– Boję się go – powiedział Prosiaczek – i dlatego wiem, co w nim siedzi. Jak człowiek się kogoś boi, to go nienawidzi, ale nie może przestać o nim myśleć. Człowiek sobie wmawia, że to w gruncie rzeczy dobry chłop, a jak znów go zobaczy… całkiem jak astma, nie może oddychać.
- Patrzyli na ogromną przestrzeń wody, rozhuśtane w dali morze, tajemne indygo nieograniczonych możliwości.
- Podglebie palm stanowiło wzniesienie plaży i całe pokolenia tych drzew kruszyły w nim kamienie, które leżały teraz na piasku. Roger pochylił się, wybrał jeden kamień, zamierzył się i rzucił w Henry'ego – rzucił specjalnie tak, żeby nie trafić. Kamień, ów symbol niedorzecznej epoki, śmignął o kilka kroków w prawo od Henry'ego i plusnął w wodę. Roger zebrał garść kamyków i zaczął nimi rzucać. Wokół Henry'ego była jednak przestrzeń o średnicy może sześciu jardów, w którą Roger nie śmiał trafić. Oto niewidzialne, jednakże silne tabu dawnego życia. Bawiące się dziecko było nietykalne – strzegli go rodzice, szkoła, policja i prawo. Ruch ręki warunkowała cywilizacja, która nie wiedziała o nim nic i leżała w gruzach.
- Powinniśmy ustanowić więcej praw. Tam, gdzie jest koncha, tam jest zgromadzenie.
- Ralf spojrzał na niego w milczeniu. Na chwilę stanął mu przed oczami przelotny obraz dziwnego czaru, który kiedyś opromieniał tę plażę. Ale teraz wyspa jest spalona, martwa… Simon nie żyje, a Jack… Z oczu popłynęły mu łzy i łkanie wstrząsnęło ciałem. Po raz pierwszy na tej wyspie rozpłakał się, a wielkie spazmy żalu aż go skręcały. Na płonących gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozległo się jego buczenie; zarażeni tym uczuciem inni malcy zaczęli też się trząść i łkać. A pośród nich, brudny, ze skołtunioną głową i zasmarkanym nosem Ralf płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem.
- – Słuchaj (…) Nie zastanawiaj się, co jaki ma sens. Teraz już jest inaczej…
– Nie zawracaj sobie głowy, czemu wódz…
– …musisz stąd iść dla własnego dobra.
– Wódz i Roger…
– Tak, Roger…
– Oni cię nienawidzą, Ralf. Oni cię wykończą.
– Jutro na ciebie zapolują.
– Ale dlaczego?
– Nie wiem. I wódz, Jack, mówi, że to będzie niebezpieczne…- Postać: Samieryk i Ralf
- Stos świńskich bebechów przemienił się w czarną plamę much, które bzyczały jak piła. Po chwili muchy znalazły Simona. Nażarte siadały przy strużkach potu i piły. Łaskotały go w nozdrza, wyprawiały harce na udach. Były czarne, zielonkawe i nieprzeliczone; a przed Simonem stał na kiju Władca Much i uśmiechał się. W końcu Simon nie wytrzymał i spojrzał na niego; zobaczył białe zęby, przymglone oczy, krew – i to odwieczne, nieuniknione rozpoznanie przykuło jego wzrok. W prawej skroni Simona załomotał puls.
- Szli obok siebie – dwa niezależne kontynenty doświadczeń i uczuć – niezdolni się porozumieć.
- Zapomniał o ranach, głodzie i pragnieniu, przemienił się cały w strach, beznadziejny strach na skrzydlatych nogach, mknących przez las ku odkrytej plaży. Przed oczami latały mu plamy, które zmieniały się w czerwone koła a potem rozszerzały szybko i nikły gdzieś za nim. Niosące go jakby cudze nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa i krzyki przybliżały się jak krawędź grozy, sięgająca niemal jego głowy.
- Opis: Ralf, polowanie
- Zebrania. Bardzo lubimy zebrania. Codziennie je robimy. Dwa razy na dzień. I gadamy (…). Założę się, że gdybym w tej chwili zatrąbił, zaraz by przybiegli. Zaraz by się zrobili poważni i zaraz by któryś powiedział, że powinniśmy zbudować odrzutowiec albo łódź podwodną, albo telewizor. A jak zebranie się skończy, pięć minut popracują i rozlezą się albo pójdą polować.
- Znowu wpadł w ów dziwny nastrój rozmyślań, który był mu tak obcy. Jeżeli twarze robią się inne zależnie od tego, czy są oświetlone z dołu, czy z góry – to czym jest twarz? Czym jest cokolwiek?(…) Cały kłopot w tym, że jeśli się jest wodzem, to trzeba myśleć, trzeba być mądrym. Poza tym zdarzają się takie chwile, że trzeba natychmiast powziąć decyzję. To zmusza do myślenia, bo myśl jest rzeczą cenną, daje wyniki.