Kraina Chichów
Kraina Chichów (ang. The Land of Laughs) – powieść autorstwa Jonathana Carrolla; tłum. Jolanta Kozak.
- Bulteriery mają łby z kamienia, udają tylko, że to skóra i kości.
- Byłem ćmą, a miasto płomieniem świecy.
- Byłem świadkiem cudu, a jednak zastanawiałem się, czy przypadkiem nie tędy właśnie przechodzą na „tamtą stronę” wszyscy wariaci.
- Był to jeden z tych letnich dni, podczas których powietrze przypomina rozmiękły ołów, a chmury same nie wiedzą, czy mają chlusnąć deszczem, czy tylko wisieć na niebie i straszyć.
- Co mnie tak pociągało w Marshallu Fransie? Jego wizja. Umiejętność tworzenia światów, które czarowały, przerażały, zdumiewały, rodziły podejrzenia, kazały z całej siły zaciskać powieki albo klaskać w ręce z radości. Tworzył ten świat bez przerwy, bez wysiłku.
- Człowiek, jak już mówiłem, robi dziwne rzeczy, kiedy go spotka coś strasznego. Co ja zrobiłem? Usiadłem do stołu i wymiotłem talerz do czysta. Brałem nawet dokładkę jajecznicy. Potem położyłem widelec koło pustej szklanki i powiedziałem: „Mój ojciec zginął przed chwilą w katastrofie lotniczej”.
- Czytanie książki jest, przynajmniej dla mnie, jak podróż po świecie drugiego człowieka. Jeżeli książka jest dobra, czytelnik czuje się w niej jak u siebie, a jednocześnie intryguje go, co mu się tam przydarzy, co znajdzie za następnym zakrętem. A jeżeli książka jest marna, przypomina przeprawę przez Secaucus w New Jersey: cała okolica cuchnie i człowiek żałuje, że w nią w ogóle zabrnął, ale skoro już tak się stało, zamyka okna i oddycha ustami, żeby jakoś dotrwać do końca.
- Dokładnie wiem, co się we mnie dzieje, kiedy się dzieje, ale w żaden sposób nie mogę tego powstrzymać.
- Dom był fantastyczny. Dochodziło się do niego brukowaną ścieżką, przecinającą ogród, w którym rosły dwumetrowe słoneczniki, mikrodynie wielkości kasztanów, arbuzy i krzaki pomidorów. W opinii pani Fletcher, jedyny godny uwagi ogród to taki, który w całości da się zjeść. Róże i groszek pachnący nie robiły na niej żadnego wrażenia, bez względu na zapach.
Po czterech szerokich, drewnianych stopniach wchodziło się na zadaszony ganek jakby wyjęty z marzenia o popijaniu na nim mrożonej herbaty w środku sierpnia. Istny Norman Rockwell, bez blagi. Był tam też biały hamak, zdolny pomieścić z dziesięć osób, dwa białe bujane fotele z zielonymi poduszkami na siedzeniach i nieskazitelnie biały pies o urodzie białego prosięcia.
- „Głos Sola też kochał Krang. Kiedy był z nią, zawsze szeptał.”
- Hobbit, Lew, czarownica i stara szafa, Po drugiej stronie lustra… Połowę dnia spędzaliśmy na lekturze, usadowieni na ganku w wilgotnych, wiklinowych fotelach pani Fletcher. Deszcz był łagodny i dobrotliwy, nadawał wszystkiemu barwę niebieskawą albo też połyskliwie zieloną.
- Kiedy zahamowała, rozejrzałem się uważnie, ale niczego niezwykłego nie dostrzegłem.
– Spróbuję zgadnąć, co to za niespodzianka: cały ten las zasadził pani ojciec – zgadłem?
– Nie.
Zgasiła silnik i puściła kluczyki na podłogę.
– No to… pewnie lubił tu spacerować?
– To już lepiej.
– Pisał książki siedząc na tamtym pniu?
– Źle.
– Poddaję się.
– Nie bardzo się pan wysilił. Ale niech tam. Myślałam, że może zechce pan zobaczyć, gdzie mieszkała Lady Oliwa.
– Mieszkała? Jak to?
– Przecież czytelnicy zawsze pytają autorów, skąd wcięli postacie do swoich książek. Lady Oliwę ojciec pożyczył od kogoś, kto mieszkał to w lesie. Chodźmy, pokażę panu.
- Krainie Chichów światło dały oczy, które widziały światła, których nie widział nikt.
- Kuchnia tonęła w blasku słońca. Na dworze było zimno jak diabli, ale w domu ciepło jak w ulu, a wpadające przez okno słońce czyniło mieszkanie żywym i przytulnym.
- Lekarze traktują człowieka znacznie bardziej… nie wiem, jak to powiedzieć… po ludzku, kiedy wiedzą, że wyjdzie z choroby.
- Nigdy nie przepadałem za psami i kotami, ale z Kulfonem była to miłość od pierwszego wejrzenia. Był wyjątkowo szpetny, krępy, ciasno obciągnięty skórą – jak wypchany serdelek, gotów w każdej chwili pęknąć. Oczy tkwiły po bokach, jak u jaszczurki.
- Na studiach miałem ćwiczenia z kompozycji tekstu. Facet, który je prowadził, przyniósł na pierwsze zajęcia dziecinną lalkę. Podniósł ją do góry i oznajmił, że większość ludzi opisałaby lalkę z najbardziej oczywistego punku widzenia. Wyrysował przy tym niewidzialną linię poziomą od własnego oka do lalki. Ale pisarz z prawdziwego zdarzenia, mówił dalej, wie, że lalkę można opisać z wielu punktów widzenia – z góry, z dołu – i że tu właśnie zaczyna się prawdziwa twórczość.
- Najgorszą rzeczą jaka może spotkać człowieka w bajce, to zostać zamienionym w zwierzę Za to największą nagrodą dla zwierzęcia jest zamiana w człowieka.
- Należę do osób które, gdy zamawiają kotlet, a przez pomyłkę dostają rybę bez zmrużenia oka wsuwają rybę, jedynie po to, żeby uniknąć scen. Nie znoszę publicznych awantur, hucznych urodzin obchodzonych w restauracjach, potykania się na ulicy i puszczania bąków przy ludziach, bo wszystko to sprawia, że ludzie nagle przestają robić swoje i gapią się na człowieka przez najdłuższe sekundy w życiu.
- Od czasu do czasu zjeżdżaliśmy na parking i usadowieni na gorącej masce samochodu patrzyliśmy na mknące obok pojazdy. Nie odzywaliśmy się przy tym ani słowem i nic nas nie gnało do celu.
- Otworzyłem drzwi i dałem krok prosto w wielką kałużę, topiąc w niej za jednym zamachem tenisówkę i skarpetkę. Obejrzałem się, czy zauważyła, ale oczy miała zamknięte, a dłonie nadal splecione na kolanach. Drugą, suchą nogę, też starannie wstawiłem do kałuży i trzymałem ją tam tak długo, aż poczułem, że zimno wsącza się do buta i pod skarpetkę. Wtedy zacząłem dreptać w miejscu. Chlup-chlup.
– Co… ty… wyprawiasz?
Chlup-chlup.
– Tomasz! Przestań! – zaczęła się śmiać. O ileż przyjemniejszy był to dźwięk od bębnienia deszczu. – Nie wariuj. Zamknij te drzwi. – Stałem plecami do niej i nagle poczułem, jak złapała mnie garścią za bluzę. Zaśmiewając się, pociągnęła z całej siły.
- Owszem, lubię maski i niezwykłe przedmioty, ale upodobanie do tego, co prawie realne, a strach przed tym, co potworne, to dwie absolutnie różne rzeczy. Proszę uprzejmie pamiętać, że jestem tchórzem.
- Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie potrzebowałem mapy, żeby wiedzieć, dokąd zmierzam. To było cholernie przyjemne.
- Podszedłem do biurka i tępo gapiłem się na rękopis w blasku księżyca. Przez dobrą minutę groziłem mu palcem, po czym wróciłem do łóżka, nie czując się ani odrobinę lepiej.
- Popatrzyłem na Kulfona, a on na mnie. Pełna pogarda. Czubek nosa jak suszona śliwka sterczał zza jednej z czterech łap.
– Pa-ni-Fletch-er!!!
– Tomasz, przestań bardzo proszę, nie rób tego. Może ona jeszcze śpi.
– Tym gorzej dla niej. Nie dam się pogryźć. Dobry piesek, Kulfon. Pani Fletcher!
- Popatrzyłem na nią przez obszar świeżego białego obrusa. Zamrugała szybko oczami, roześmiała się i podała Pańci pod stołem kawałek jajka. Nie od razu uświadomiłem sobie, że kiedy tak na mnie spojrzała dostałem niesamowitej erekcji.
- Prawdę mówiąc, nie byłem zachwycony tym odkryciem. Niezależnie od romantycznej strony zagadnienia, wolałem, żeby moi bohaterowie karmili się czystym natchnieniem. Przygody, miejsca akcji, postacie, nazwiska – wszystko to powinno wychodzić wyłącznie od autora, a nie z cmentarza, książki telefonicznej czy gazety. France stał się nagle dla mnie nieco zbyt ludzki.
- Pytania są niebezpieczne,
nie ruszaj ich, będą spały.
Zapytasz – zbudzisz i znacznie więcej
niż myślisz pytań powstanie.
- – Sax, którą książkę France'a lubisz najbardziej?
– „Sadzawkę Gwiazd” i „Krainę Chichów”, po równo.
– „Sadzawkę Gwiazd”? Naprawdę?
– Tak, tam jest moja ulubiona scena. Jak ta dziewczyna idzie nocą na plażę i spotyka starca, a biały ptak wydziobuje niebieskie dziury z oceanu.
– O rany, a ja nie potrafiłbym powiedzieć, która scena jest moją ulubioną. Chyba coś z „Krainy Chichów”. Tak, na pewno. Ale miałbym trudności czy wybrać scenę magiczną czy komiczną. Właściwie teraz wolę bardziej sceny komiczne, ale jak byłem mały – te wojny Słów z Ciszą – o kurczę!
- Saxony podeszła do tablicy, ujęła kawałek kredy i zaczęła rysować coś koło naszych imion – pani Lee i mojego. Już jej szkice kukiełek przekonały mnie, że jest zdolną rysowniczką, ale tym razem przeszła samą siebie.
Lady Oliwa – bardzo wierna, szybka kopia słynnej ilustracji Van Walta – oraz ja, staliśmy nad grobem Marshalla France'a. Nad nami, na boku, siedział France i operował sznurkami poprzyczepianymi do nas obojga we wszystkich możliwych miejscach. Była to niewątpliwie zręczna karykatura, ale w świetle tego, co mówiła Anna, również niepokojąca.
- Saxony przestąpiła z nogi na nogę i usiłowała przybrać ton nonszalancki. Poczułem, jak bardzo ją kocham za ten nieudany wysiłek.
- Spojrzałem za okno. Zalany słońcem ogród chwiał się na wietrze. Nad niektórymi roślinami krążyły pszczoły, czerwony ptaszek przysiadł jak ognik na balustradzie werandy, niecałe trzy stopy ode mnie.
Wczesny ranek w Galen, Missouri. Ulicą przejeżdżały nieliczne samochody. Ziewnąłem. Dzieciak liżący lody w waflowym rożku szedł wzdłuż płotu pani Fletcher i wolną ręką przesuwał po szczycie parkanu. Tom Sawyer z wściekle zielonym, pistacjowym lodem. Przyglądałem mu się sennie, zdumiony faktem, że jest na świecie ktoś, kto potrafi jeść lody o godzinie ósmej rano.
- Te i tym podobne racjonalizmy latały mi po głowie na nieopierzonych skrzydłach. Byłem świadkiem cudu, a jednak zastanawiałem się, czy przypadkiem nie tędy właśnie przechodzą na „tamtą stronę” wszyscy wariaci. Kobiety o twarzach latawców… gadające psy… Wszystko, co miałem w sobie za lekkie dziwactwa, nagle wstało z miejsc, skłoniło się głęboko i zaczęło po mnie krążyć w przyspieszonym tempie – nieco nadmierne upodobanie do kolekcjonowania masek, ciągłe mówienie o ojcu, które wskazywałoby na coś w rodzaju obsesji… Tego typu drobiazgi.
- Turyści nosili kiedyś śmieszne stroje: kobiety w długich sukienkach typu Daisy Miller i w kapeluszach typu sałatka owocowa, faceci w tweedowych bryczesach, które wydymały się jak balon w okolicy kolan i w komicznych tyrolskich kapelusikach z piórkiem. Wszyscy wpatrywali się w obiektyw: jedni z kretyńskim uśmiechem, inni z tragicznym grymasem „żona-mi-się-utopiła”. Żadnych pośrednich wyrazów twarzy, które tak często widuje się na fotografiach współczesnych.
- Właściwie myślę, że bardziej za nią tęsknię, niż ją kochałem.
- W opinii pani Fletcher, jedyny godny uwagi ogród to taki, który w całości da się zjeść
- W piwnicach pachnie tajemnicą i kryjówką.
- Wyobraziłem sobie małą Saxony Gardner siedząca sztywno w szpitalnym łóżku, z dziecinnymi nóżkami obandażowanymi od góry do dołu. Był to obrazek tak smutny i taki wzruszający, że aż się uśmiechnąłem. Gdybym ja miał takie dziecko, kupiłbym mu cała masę zabawek i książek, żeby się pod nimi udusiło.
- Wyprostowałem się, przy czym kolana strzeliły odgłosem dwóch suchych łamanych patyków. Okaz zdrowia i tężyzny fizycznej.
- Zaczęło mnie nurtować uporczywe pytanie. Patrzyłem oto na krępego grubasa, sklepikarza, który spędził całe lata w towarzystwie mojego idola. O czym oni mogli ze sobą rozmawiać? O baseballu? O babach? O tym, kto się wczoraj schlał w remizie? Było to myślenie wstrętne i niegodne, ale dlaczego chociaż na jedno popołudnie nie mogłem zająć jego miejsca za ladą masarską? Jedno popołudnie pogaduszek o dupie Maryni z Marshallem France’em, a może także o książkach, o wyobraźni… o postaciach z jego utworów.
– No, przyznaj się, Marshall, jak wpadłeś na pomysł (wypełnić to miejsce wykropkowane)?
Na to on opierałby się plecami o udźce jagnięce i mówił coś w tym stylu:
– Kiedy byłem mały, poznałem połykacza noży…
Potem nastawilibyśmy radio, żeby wysłuchać sprawozdania z meczu piłkarskiego w tym półsennym nastroju, w którym mężczyźni zwykle gawędzą i spoglądają w dal. Omawialibyśmy przeciętną celnych uderzeń Stana Musiała albo nowy traktor Freda…
- Zajrzałem kolejno we wszystkie ciemne zakamarki własnego życia, żeby sprawdzić, czy nic się tam nie czai… Ale nie. Inna rzecz, że niczego się nie spodziewałem.
- Zbiegając z ganku po dwa stopnie, pomyślałem sobie przelotnie, jak nierealnie wyglądają takie wypadki. Widzisz faceta, który gada ze znajomym albo liże loda – potem szybki ruch, głuche uderzenie – i martwe ciało szybuje w powietrzu.