Kolumbowie. Rocznik 20
powieść Romana Bratnego
Kolumbowie. Rocznik 20 – powieść Romana Bratnego.
- Bo ja teraz nic nie wiem. Wiedziałem dawniej, i to, co wiedziałem, było nieprawdą.
- Był tak pełen miłości życia, że aby nie widzieć tej barczystej śmierci w ciężkim hełmie, opuścił na chwilę wzrok. Zwykła cegła krzyczała kolorem radość nieruchomego, lecz żałośnie silniejszego niż ludzkie istnienia.
- Dramat ludzi takich jak ja, jak Jerzy, którzy gardzili państwem w imię wolności człowieka, a teraz „w imię tego samego” stawiają je (państwo), jego siłę, ponad człowieka.
- Gdzie ten czas, gdzie? Głupi może, na pewno szalony i wielki czas, kiedy bez mała granat podzieliliby dla siebie…
- Idzie ich ośmiu. Mówi się: „Idzie osiem peemów”, jakby chcąc zapewnić, że ta siła – ognia – pozostanie, choćby padli ludzie sprawujący nad nią – przejściowo – władzę.
- Ile minie czasu, nim na miejsce przybrną na czerwonych od krwi nogach lekarze i sanitariuszki? Pewnie trzy, cztery minuty, na pewno ze sto śmierci ciężej rannych, by zmierzyć to czasem powstania. Na asfalcie, nie na sterylizowanych prześcieradłach, robi się opatrunki. Tu, gdy lekarz jak rzeźnik skraca wiszącą na strzępach dłoń, nóż zazgrzyta po bruku.
- Jak to jest właściwie? Dwadzieścia dwa lata i wspominać?
- Kiedy konało powstanie, kiedy życie było dziwniejsze niż śmierć.
- Kobieta to jedyna lokata kapitału godna mężczyzny…
- Kolumb w pewnej chwili zamilkł. Patrzył na jej drobny, nie poruszony profil. Więc ta maleńka, zuchwale wycięta chrapka nosa, ta dolna warga obrzmiała jakimś dąsem, ta drobina ucha na pianie czarnych włosów, wszystko to piękno zebrane w jedno miejsce z brudnej fali świata to jest pułapka na jego przyjaźń, na nie znające zdrady męskie braterstwo?
- K.W.! Kto je zarobił w konspirze, ten – ho! ho! – napocił się krwią.
- Legalizacja ze swymi fabrykami lewych papierów była niczym w obliczu lewych przekonań, jakie narzucali sobie nieraz ludzie, byle znaleźć formułę siły i nadziei dla ginącego narodu.
- Licząca dziś kilkunastu ludzi kompania prowadzona przez Andrzeja Morro z batalionu „Zośka” nosiła kryptonim „Rudy” na pamiątkę słynnego odbicia Rudego na Długiej. W ryzykownej akcji, opłaconej życiem wielu ludzi, odbito umierającego po torturach śledztwa. Za to, by mógł umrzeć wśród braci, inni zapłacili własną śmiercią, i nie sądzili, by cena była zbyt wysoka.
- Mnie to nie ciekawi. Nie ryzykuję dla nikogo, tylko przeciw Niemcom.
- – Nie lubię mówić o przeszłości. Opowiem ci, jak będzie potem… no, później, jak to wszystko się skończy – krótkim gestem ogarnęła jasną noc za oknem. – Będziesz… Kim ty będziesz? – zatroskała się nagle.
– Poległym – odpowiedział z humorem i pochylił się nad nią.
- Nie pali – matka chwaliła się przed znajomymi wyrzekającymi na wydatki u swoich na tytoń. A on nie nauczył się palić, bo widząc śmieszność gimnazjalnych kolegów, szukających w papierosie znamion dojrzałej powagi, próbował znaleźć ją w świadomej decyzji, że on właśnie nie pali.
- – O Warszawie, mówi pan, poruczniku… Myśleliście o Warszawie… – odezwał się swoim niskim głosem. – Ba, któż z nas o niej nie myśli? – z tym retorycznym pytaniem podniósł kieliszek do góry.
- O, jak trudno, o ile trudniej jest umierać we dwoje. Może dlatego wojna jest czasem przyjaźni, nie miłości.
- Od losu ojczyzny nie można się odłączyć.
- Od siły miłości zależy tylko siła późniejszego nieszczęścia.
- Odnalazł tam zdanie mówiące o ryzyku pracy tajnej łączności. „Niejednokrotnie – pisał colonel – musieliśmy przekraczać dozwolony czas nadawania bez względu na rosnące z każdą minutą niebezpieczeństwo goniometrycznego namiaru.” Obok znalazł wiadomość, że ów czas, dozwolony dla stacji francuskiej Résistance, wynosił pięć minut. „U nas pół godziny – zaśmiało się w nim coś gorzko. – Jednym słowem, nasza śmierć wypada sześć razy taniej…”
- Przerażający czas zmuszał ludzi do dziwniejszych jeszcze konspiracji niż ta prosta – przed gestapo. „Legalizacja” ze swoimi fabrykami lewych papierów była niczym w obliczu „lewych” przekonań, jakie narzucali sobie nieraz ludzie, byle znaleźć formułę siły i nadziei dla ginącego narodu.
- Przeszły już do legendy dni i noce powstańczego żołnierza, śmierci i zwycięstwa. Teraz chcemy coś z tego czasu zrozumieć. Trzeba coś sobie wyjaśnić…
- Serca ich uderzają nierównym rytmem strachu i rozpaczy: każde wymagającą duszą potępia własną słabość.
- Strach bywa różny, ale najgorszy jest strach przed wstydem.
- Szmer zapalanej zapałki jest głośniejszy niż dalekie detonacje.
- To nie Europa, to jest Polska…
- To tylko my jesteśmy już tacy, że bardziej prawdopodobna stała się dla nas śmierć niż życie.
- Więc kryję się przed przyjaciółmi, przed braćmi, którzy nie uwierzą nigdy w moją zdradę, ale którzy może za kwadrans wykonają na mnie wyrok, bo taki dostaną rozkaz? A ja sam… Meldowałem Junoszy o Poznańskiej, gdzie skonfiskowaliśmy – bo władza. Jesteśmy wierni. Ale komu? Już nie sobie, skoro gotowi jesteśmy iść wbrew własnemu sumieniu. Wbrew. Przecież własne sumienie oddaliśmy w administrację im, „górze”. Nie dość, że za nas myślą, że nami politykują… Czy można komuś oddać sumienie?
- Wojna jest czasem przyjaźni, nie miłości.
- Z pogardliwą litością patrzy na przygiętego pod krzyżem Chrystusa: „Biedaku, mądrzysz się, że umarłeś za ludzkość, my potrafimy umierać za jednego kumpla.”
- Zygmunt widzi w zielonym świetle swoich ludzi, wtopionych w tamtych, w resztę nie znanych mu żołnierzy, i rozumie, skąd bierze pewność swojej śmierci: przestał dowodzić. Życie jego ludzi nie wymaga już jego życia.
Zobacz też:
- II wojna światowa
- Kolumbowie – serial na podstawie powieści
- powstanie warszawskie