Hanna Szczepanowska

Hanna Szczepanowska (pseud. Heban, 1929–2017) – polska żołnierz Armii Krajowej, uczestniczka powstania warszawskiego, działaczka Szarych Szeregów.

  • 5 maja 1945 roku. Wczoraj dowiedzieliśmy się o kapitulacji Niemców. Wobec tego czekamy: albo wojna z bolszewikami i znów przyjdzie nam bić się o Polskę, albo wojny nie będzie i wtedy rozbiór Polski jest nieuchronny. Ciągle piszą w gazetach, że w Polsce zabijają akowców. Mimo to, albo może właśnie dlatego kiełkuje mi myśl powrotu do Polski, do partyzantki. Jakoś trzeba tę Polskę ratować. A jak nie do walki, to choć do nauki. To Polsce też będzie kiedyś potrzebne.
  • Chcieliśmy walczyć dalej i trudno nam było pogodzić się z tym, że nasza dwumiesięczna walka okazała się daremna. Znam nawet wypadek samobójstwa porucznika, który z kapitulacją się nie pogodził. To był nasz wielki dramat. Z Powstania wychodziłam jako jedna z ostatnich. Ze Śródmieścia, 5 października, wzdłuż ulicy Jasnej formowała się jedna wielka kolumna powstańców, których czekał przemarsz przez spaloną Warszawę, gdzie wśród gruzów przebywała ludność cywilna.
  • Gdy do nas dotarł „Biuletyn Informacyjny”, bo ten był najpopularniejszy, od razu siedziało cztery, pięć osób, jeden czytał, wszyscy komentowali równocześnie. To nie to, że ktoś sobie w kącie pojedynczo czytał. Nie, myśmy zbiorowo czytali.
  • Matka jeszcze zdołała wrócić z obozu koncentracyjnego Ravensbrück. Żyła jeszcze kilka lat. Straszliwie żeśmy się tułali. Nie mieliśmy dachu nad głową. Potwornie! To się nie da opowiedzieć. Ja wtedy w jednej szkole robiłam maturę, w drugiej pracowałam jako goniec. Ponadto uczyłam się w szkole muzycznej. W tym czasie także grałam w AZS.
  • Mój ojciec był żołnierzem 1. Kompanii Kadrowej i to był dla mnie testament, droga walki o Polskę poprzez Piłsudskiego, poprzez te idee. Taki był dom moich rodziców, tego mnie nauczono od urodzenia. Wobec tego i rodzice, i brat, i ja byliśmy w konspiracji. Ja od 1941 roku, a pozostała część rodziny od początku, kiedy nastała okupacja niemiecka.
  • Nie było więc miejsca ani na radość, ani na nadzieję, ani nawet na wahania. Nie było to też myśleniem proroczym ani wydedukowanym, bowiem szesnastoletnia dziewczyna może tylko przeczytać gazetę, z której ta dramatyczna przyszłość Polski jasno się rysowała. Dlatego nie mogę dać wiary tym relacjom, które mówią, że 8 maja 1945 wydał się być dla Polski wyzwoleniem? Tu się uczciwemu Polakowi nie mogło nic wydawać. To był pierwszy dzień nowej okupacji.
  • Nigdy nie pozwolę powiedzieć, że to było niesłuszne. Zawsze tłumaczę młodzieży, że to było konieczne z wielu powodów. Po pierwsze, byliśmy i tak skazani na wywózkę na Syberię, jak się stało z akowcami w Wilnie. Po drugie, byliśmy tak bardzo zmobilizowani, że nie mogło nie wybuchnąć, a gdyby wybuchło niekontrolowane, mogłoby być dużo gorzej. A po trzecie, jednak zatrzymaliśmy tę nawałnicę. A po czwarte w końcu Powstanie miało taką nośność, że mimo, że byliśmy już co prawda sprzedani, ale mimo wszystko jakieś rozmowy w sprawie Polski dawały tę rękojmię, ten argument, że my jesteśmy narodem, z którym się trzeba liczyć. Dlatego uważam, że Powstanie musiało wybuchnąć, niezależnie od tragedii, którą się zakończyło. Tak mi się wydaje!
  • Oglądam się, wjeżdża czołg, rozwala bramę i staje. Z czołgu żołnierz wyskakuje. Wyjmuje z kabury pistolet i na wiwat strzela w górę. Zaczynam do niego mówić po angielsku, bo w czasie okupacji zaczęłam się uczyć angielskiego u Szachtmajerowej. Tymczasem żołnierz woła: „Dziewczyno, my Polacy!”. W tym czołgu jechał dowódca pułku, pułkownik Koszucki, który napisał później wspomnienia: „Wjeżdżam do obozu pierwszym czołgiem, a naprzeciwko stoi mała dziewczynka w szynelu do ziemi i do mojego żołnierza zwraca się po angielsku”. To jest opowieść, która się tylko mnie przydarzyła, dlatego ją sobie bardzo cenię.
  • Przecież ten dzień jest budzeniem się ducha Polaka, który przez wieki swoją rycerskością i walecznością bronił niepodległości naszego kraju. 1 sierpnia 1944 chodziło nam, powstańcom, o to samo. To nie jest więc pogrzeb, który odbywa się po raz 68, ale przypomnienie ducha walki, który nam wtedy towarzyszył. Cieszę się, że młodzież, która jest z nami 1 sierpnia, rozumie to tak samo jak my.
  • Tak naprawdę, w Powstaniu lęku nie było. Może był to szok? Może to była jakaś nieprawdopodobna radość? Lęku tak naprawdę nie było. Wracając do radości, chciałam powiedzieć, że nigdy nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że Powstanie to był dramat. Dramatem to była kapitulacja. Natomiast całe te sześćdziesiąt trzy dni była euforia. Jeśli ktoś obejrzy zdjęcia żołnierzy z Powstania, to wszyscy są roześmiani. I to była prawda. Ja nigdy nie zapomnę miejsca, gdzie zobaczyłam biało-czerwoną flagę po raz pierwszy po pięciu latach. Do tej pory, gdy tamtędy przechodzę, mam ściśnięte gardło. To trzeba docenić. To było sześćdziesiąt trzy dni życia w wolnej Warszawie naładowanej radością. Natomiast strach pojawiał się oczywiście. W poprzek Alej łączność była nasza, wzdłuż była niemiecka. I w tym krytycznym okresie, szłam z meldunkiem w poprzek Alej...
  • To byli harcerze tacy jak ja, „Zawiszacy”, którzy byli prowadzeni przez druha „Kuropatwę”, Przemysława Góreckiego. Cudowny, nadzwyczajny człowiek. I on, dokąd jeszcze „Prudential” jako tako stał, on nam w podziemiach „Prudentialu” urządzał wieczorne kominki. Tam żeśmy śpiewali wieczorami, dokąd jeszcze się dało. Ten śpiew to rzecz bardzo ważna! Młodzieży teraz to mówię, jak bardzo ważne jest wspólne śpiewanie. Nigdy tego nie zapomnę. „Kuropatwa” nas bardzo rozśpiewywał, on nam w tym śpiewie wzmacniał jedność. Kiedyś o czwartej nad ranem przed „Prudentialem” stanęłam razem z oddziałem idącym do pierwszej linii. Oni śpiewali jakąś modlitwę, a ja razem z nimi. Siły tego śpiewu, tego drżenia, tych skrzydeł rozwijanych, któreśmy czuli wszyscy w sobie, nie zapomnę do końca życia. Dlatego wiem jedno, że wspólne śpiewanie jest taką ogromną siłą, której nikt z młodzieży nie docenia! Szkoda, myśmy tego doświadczyli i mogę to potwierdzić.
  • W Fallingbostel (Stalag XI B), w pierwszym obozie, jeszcze byłam zawszona. Tam dostałam numerek jeńca wojennego, dwie czternastki osiemdziesiąt jeden–141481, tego nie zapomnę do końca życia. To była moja legitymacja zamiast nazwiska. Z tym numerem nas fotografowali jak zwykłych przestępców. Chciałabym kiedyś znaleźć takie zdjęcie, ono chyba powinno się znajdować w archiwach niemieckich. Potem stamtąd nas wywieźli do Bergen-Belsen.
  • Wyzwolono nas 12 kwietnia... Nawiasem mówiąc, po powrocie do Polski dowiedziałam się, że to był dokładnie ten sam dzień, ten sam miesiąc i ten sam rok, kiedy mojego ojca dobito w obozie koncentracyjnym w Oranienburgu. Zawsze uważam, że to była cena za moją wolność. Zważywszy, że mój ojciec był, jest i będzie moim przewodnikiem duchowym i nauczycielem. Jego śmierć jest dla mnie największą i najtragiczniejszą stratą.
  • Wzdłuż ulicy Złotej stał szpaler złożony z ludności cywilnej. Stoją po obu stronach prawie tłumnie. Stoją i żegnają polskich żołnierzy, którzy przecież oddali wszystko dla Polski. I oni – ludność cywilna – to wiedziała. Żegnali nas pełni modlitwy, wzruszających okrzyków, podziękowań za naszą postawę. Oni płakali, a myśmy szli najpiękniejszą defiladą, jaka mogła się żołnierzowi zdarzyć. Szliśmy wyprostowani, zdyscyplinowani i pełni wzruszenia. I tak ludność Warszawy odprowadziła nas prawie do miejsca, gdzie składaliśmy broń, w domu akademickim przy Placu Narutowicza. Wchodziliśmy na podwórze poszczególnymi oddziałami i każdy osobno występował z szeregu i rzucał na stos to nasze żelastwo, które przez dwa miesiące pozwoliło nam żyć w wolnej Warszawie. To była wielka, niezapomniana gorycz.
  • Z bardzo dużym wzruszeniem myślę o ludności cywilnej. Przez cały czas Powstania. Na początku, póki jeszcze stały domy, w każdej bramie, przechodząc wzdłuż domów w południe, można było wejść, bo wszędzie stał kocioł z zupą. Rzeczywiście ludność cywilna niesamowicie nam pomagała. Wszystkie przekucia piwniczne dawały nam priorytet przejścia. Ustępowali nam, byli serdeczni, oddawali wszystko, co mieli. Rzeczywiście niewiele mieli, coraz mniej. Później zaczęły się niedostatki.
  • Zawsze będę mówić o tym, że kiedy tuż przed Powstaniem poszłam pożegnać się z matką, ta nawet nie drgnęła. Wyciągnęła tylko rękę do pocałowania, bo wtedy taki był zwyczaj, tak jakbym szła do szkoły. Kiedy po latach zapytałam ją, co wtedy czuła, kiedy jej 15-letnia córka szła na wojnę, odpowiedziała, że czuła dumę. I to jest ważne.