Franciszek Surmiński

polski kolarz

Franciszek Surmiński (1934–2021) – polski kolarz szosowy i przełajowy, mistrz Polski, trener kolarstwa.

  • Do samego końca nie wiedziałem, co Staszkowi było. Nie chciał się przede mną otworzyć, mówił, że ma problemy z kręgosłupem. Ostatni raz widzieliśmy się w Sobótce, podczas odsłonięcia pamiątkowych tablic w alei sław. Było radio, przyjechała telewizja. Kiedy nadeszła kolei Staszka, wziął do ręki mikrofon, wskazał na mnie i powiedział: to jest ten człowiek, dzięki któremu tutaj jestem i to, co w życiu osiągnąłem, to jego zasługa. I ciach mnie w policzek. To było strasznie wzruszające. W 1999 roku pochowałem syna – zginął w wypadku drogowym w wieku 36 lat. Teraz odszedł Staszek, którego traktowałem jak własne dziecko. Trudno mi się z tym pogodzić.
Franciszek Surmiński (2019)
  • Na jednym zagranicznym wyjeździe można było zarobić nawet 100 tys. zł. Przywoziło się stamtąd np. płaszcze, garsonki i handlowało tym w Polsce. Rolnik w polu konia zostawiał, żeby nie przegapić okazji… Same starty nie były specjalnie dochodowe. Na przykład w Kanadzie za zwycięstwo wygrałem 4.800 dolarów, z czego wziąłem tylko 450. Musieliśmy się dzielić, również z kierownictwem kadry, a czort wie co to byli za ludzie, niewykluczone, że i z SB.
  • Nagrodą był czerwony, wyścigowy „Bałtyk”. Postanowiłem sobie, że muszę go wygrać. Był tak silny wiatr, że drzewa wyginało. W walce o zwycięstwo liczyłem się ja i taki jeden warszawiak, mieliśmy około 3 minuty przewagi nad resztą stawki. Jechaliśmy równo, ale gdy tylko zobaczyłem metę, to tak huknąłem w pedał, że dostał z 50 metrów. Po przejechaniu linii mety zemdlałem. W gazecie zamieścili nawet moje zdjęcie, aż się zawstydziłem, bo wyglądałem jak zdjęty z krzyża. Gdy już do siebie doszedłem, pytali mnie: w jakiej ja sekcji jeżdżę? To im mówię, że… gram w piłkę, w Rudziczce. Nie mogli się nadziwić.
  • Nawet Szozdę nastawiali przeciwko mnie. Na Opolszczyźnie byłem największym wrogiem. Niejeden z tych cwaniaków zdobył papiery trenerskie, a na rowerze nie umiał jeździć. A jeszcze brali za to duże pieniądze. Było, minęło, nie warto do tego wracać. Ci, co mnie skrzywdzili, już dawno nie żyją. Kończąc karierę czułem się jak na własnym pogrzebie. Było mi z tym bardzo ciężko. Później im udowodniłem- zrobiłem maturę i ukończyłem studium trenerskie na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu.
  • Planuję pogadanki po szkołach, rozmawiałem już na ten temat ze starostą i mam jego zgodę. Będę zachęcał do uprawiania sportu. Jakiegokolwiek. Nie chodzi o wyczynostwo, tylko o zwykły ruch. Uczniowie muszą zrozumieć, że zwolnienia z wuefu do niczego dobrego nie prowadzą. Ja do pracy w Nysie na rowerze dojeżdżałem. Dziś dziecko ma do szkoły raptem 500 metrów i rodzic wozi go samochodem.
  • Potrafiłem strzelić 9 goli w jednym meczu. Graliśmy nawet z wielką wtenczas Unią Racibórz w Pucharze Polski. Zaczęliśmy w dziewięciu, bo to był okres żniw, i do połowy przegrywaliśmy 0:9. Po przerwie stanąłem na bramce i skończyło się tylko 1:12. Ale na mnie koszula była mokra. Na boisku zawsze dawałem z siebie wszystko, grałem zawzięcie, choć rywale też mnie nie oszczędzali - połamali mi nos, żebra, wywołali wstrząs mózgu.
  • Służyłem w Kłodzku, w pancernej. Gdy tylko dostałem przepustkę, wsiadałem na rower, zagrałem mecz albo dwa i pociągiem z powrotem do jednostki. Raz jeszcze poszedłem na zabawę i... uciekł mi pociąg. 90 kilometrów w mundurze na rowerze nocą, pod wiatr, po górach. Chciałem koniecznie zdążyć na rozprowadzenie kompanii, bo u mnie słowo to rzecz święta. Ledwie dojechałem, prawie nieprzytomny. Żołnierze myśleli, że popiłem, więc położyli mnie do łóżka. Przespałem ponad dobę! Byłem bardzo wysportowany od młodych lat. 115 kg na sztandze dźwigałem na zawołanie, tylko marynarkę rozpinałem. Niektórzy w wojsku mieli kłopoty przez skrzynię przeskoczyć. Ja brałem skrzynię, konia, i do góry...
  • Startowałem gdzieś za granicą, w tym czasie w Prudniku odbywał się wyścig dla niezrzeszonych. Po powrocie dowiedziałem się, że wygrał 16-letni Szozda, uczeń technikum rolniczego. Mówią mi, że miał 5 minut przewagi i że musiał się za motorem ciągnąć. Ja, stary lis, myślę: taki gówniarz i on się potrafi za motorem ciągnąć?! Niemożliwe. Chcę go widzieć! – powiedziałem. Za jakąś godzinę Szozda przyleciał zdyszany. Patrzył we mnie jak sroka w kość. Aż gębę rozwalił. To był wielki talent. Szybko się uczył, miał niesamowity zapał do treningów. Zdobył wiele, ale mógł jeszcze więcej, wystarczyło umiejętnego go prowadzić. Gdyby go tak nie eksploatowano, to zdobyłby jeszcze z pięć tytułów mistrza Polski, dwa tytuły mistrza świata, zaliczyłby co najmniej dwa kolejne Wyścigi Pokoju i jeszcze jedną olimpiadę. Zakończył ściganie mając zaledwie 28 lat, w najlepszym wieku dla kolarza. Gdyby nas nie rozłączyli, to jego kariera wyglądałaby zupełnie inaczej, jestem tego pewien. Choć on sam też się nie oszczędzał. Dla niego nie było, żeby wygrać o pół koła, czy rower. Jak jemu machnęli chorągiewką, to w niego diabeł wstępował. On wyznawał zasadę jak Ruski – naprzód! A trzeba było po łyżeczce. Zwłaszcza, że on był chuchro. Mimo wszystko uważam, że drugiego takiego kolarza jak Szozda nie będzie w Polsce przez najbliższych 100 lat.
  • 6 lat przygotowywano mnie z reprezentacją do Wyścigu Pokoju. Niestety byłem spoza układu i robiono wszystko, żebym w nim nie pojechał, chociaż wygrywałem w kraju z każdym. Raz kazano mi iść na operację nosa. Innym razem dopatrzono się u mnie za mało czerwonych krwinek. Brałem na to zastrzyki, jadłem sałatę. Ale to nic, jednego roku wycięli mi lepszy numer. Dzień przed wyjazdem na eliminacje trener poinformował mnie, że zaginął mój paszport. Oczywiście kłamał, miał swojego pupilka w zespole i to jego chciał wysłać. Nie potrafiłem się powstrzymać, tak mu nagadałem, że wyleciałem z kadry. To było moje największe głupstwo, gdyż po jakimś czasie dowiedziałem się, że mogłem dostać przepustkę do Czechosłowacji, gdzie bez problemu rozwaliłbym te kwalifikacje.
  • To, co ja teraz robię w porównaniu z robotą, którą wykonałem na rowerze, to jest zabawa. Zdrowie, odpukać, dopisuje. Tylko kolana wysiadają. No i przeszedłem operację wycięcia jednej nerki, ale spokojnie, urodziłem się z czterema. Piję dziennie co najmniej litr mleka. Kto wie, może w tym tkwi recepta na dobrą kondycję.
  • W 1968 roku odbywały się u nas przełajowe mistrzostw Polski. Szliśmy łeb w łeb. Ostatecznie Rysiek wyprzedził mnie na mecie o 10 sekund. Przegrałem na własne życzenie – była szklanka, a ja założyłem buty z kolcami.

O Franciszku Surmińskim edytuj