Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza
Wstrząsające dzieło kulejącego geniusza (ang. A Heartbreaking work of Staggering Genius) – powieść z 2000 roku autorstwa Dave’a Eggersa; tłumaczenie – Jerzy Łoziński.
- Czuję, że jeśli ktoś nie jest przejęty sobą, to pewnie jest nudny. Zresztą i ci przejęci też potrafią być nudni. Najlepszym rodzajem są ci, którzy zwracają się na zewnątrz; wszystko, co robią, jest zawsze w jakimś stopniu pod publiczność, robią coś, tak żeby ludzie wiedzieli albo przynajmniej wcześniej lub później dowiedzieli się (…), bo my dorastaliśmy, siebie pojmując w relacji do tej całej sfery: polityka, media, rozrywka; w swoich bezpiecznych i wygodnych domach rozmyślaliśmy, jak byśmy pasowali do tej czy innej grupy, tego czy innego programu tele albo filmu, jak byśmy wyglądali jako ich uczestnicy. To ludzie, dla których idea życia anonimowego jest irracjonalna, bezsensowna.
- Ktoś chce uczcić swoje istnienie, a ty nazywasz to ekshibicjonizmem. Jakie to małe.
- Nie należy do mnie moje otoczenie, miasto i jego tragedie. Jak mogłyby należeć? To śmieszne, domagać się, żebym trzymał w ukryciu pewne informacje. Urodziłem się w pewnym mieście i w pewnej rodzinie, ale miasto i rodzina mi się przytrafiły. Nie jestem ich właścicielem. Należą do wszystkich, są wspólne. Lubię je, lubię stanowić ich część, zabiłbym albo oddał życie w obronie tych, którzy stanowią ich część, ale nie domagam się żadnej wyłączności.
- Osiągnęliśmy kres czystej inspiracji i znaleźliśmy się w innym miejscu, gdzie potrzebne jest coś w rodzaju rutyny i robienie jakichś rzeczy dlatego, że ludzie tego od nas oczekują, chodzenia dokądś tylko dlatego, że byliśmy tam dnia poprzedniego, wygłaszania pewnych kwestii, ponieważ wcześniej je wypowiedzieliśmy, a wygląda to jak funkcjonowanie zwierzęcia innego gatunku, niż żeśmy to sobie zaplanowali.
- Sprawy tak się ułożyły, iż miałem wychodne raz w tygodniu, czy nawet raz na dziesięć dni, jeśli więc udało się znaleźć kogoś do opieki, kiedy coś tam miało się wydarzyć, zależało mi, żeby ta osoba przyszła jak najwcześniej, abym i ja miał odpowiednio więcej czasu, szósta, siódma, a wtedy gnałem do miasta, żeby coś zjeść ze wszystkimi, którzy się zeszli, czasami po prostu siedzieli, najczęściej u Moodiego, oglądali kablówkę, szykowali się, a ja wpadałem, wciskałem się na sofę z piwem z lodówki i chłonąłem każdą minutę, nie wiedząc, kiedy znowu się powtórzy, a dla nich to była normalka, nie mieli najmniejszego pojęcia, czym to jest dla mnie, nawet jeśli dostawałem malutkiego świra, odrobię przesadzałem, śmiałem się za często, piłem za szybko, zaraza drugie z lodówki, nie, w porządku, wszystko jest OK, oczekiwanie, że coś się wydarzy, że pójdziemy w jakieś dobre miejsce, zrobimy coś, żeby ten wieczór się liczył, żeby było warto.
- Zatyka nas, kiedy ci biedacy w popołudniowej audycji odsłaniają swoje najtajniejsze sekrety na oczach milionów podobnych biedaków, ale… co właściwie wzięliśmy od nich, co takiego nam dali? Nic. Dowiadujemy się, że Janine przespała się z chłopakiem swojej córki… no i co z tego? Umrzemy, chroniąc… co niby takiego? Ukryjemy przed całym światem, że zrobiliśmy to czy tamto, że nasze ręce wykonały takie ruchy, a usta wydały takie dźwięki? No nie. Mamy wrażenia, że jeśli ujawniam jakieś kłopotliwe czy prywatne szczegóły, na przykład masturbację (ja walę konia mniej więcej raz dziennie, najczęściej pod prysznicem), to coś oddajemy, tak jak prymitywni ludzie boją się, że fotografia zabierze im dusze, utożsamiamy swoje sekrety, swoją przeszłość i skazy na niej, ze swoją osobowością, jak gdyby wyjawienie zwyczajów czy niepowodzeń mogło nas umniejszyć. A tymczasem jest odwrotnie: im więcej, tym więcej: im więcej krwawienia, tym więcej dawania. Te wszystkie sprawy, detale, opowieści, to jak skóra zrzucana przez węża, na którą każdy może się do woli napatrzyć.