Użytkownik:Tadeusz Czerniawski/brudnopis

„Był wczesny poranek 15 lutego. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale na wschodzie już zaryso-wała się lekko różowa zorza, która coraz bardziej przechodziła w zdecydowaną czerwień. W takich chwilach mróz wzmagał się, stawał się kąśliwy, z całą bezwzględnością atakował odsłonięte części ciała, zwłaszcza twarz, ręce i tylko wynurzające się jaskrawe słońce miało stopniowo go łagodzić, stępić jego ostrze. – Do diabła, po co tam jedziemy? Przecież wystarczy postraszyć tych gówniarzy, a sami dobrowolnie pójdą służyć w armii radzieckiej. Przez ich głupotę musimy teraz tak wcześnie rano jechać. Człowiekowi nie dadzą normalnie się wyspać – mruczał ubrany w długi, prawie do kostek, szary kożuch i obuty w ciężkie wajłoki (filce) mężczyzna, niskiego wzrostu.”

(„Polak ocalał” s. 8)


„Rozległ się niesamowity tupot nóg, jakby stado krów wyrwało się z obory i w popłochu gnało przed siebie, dochodziły ze wszystkich stron odgłosy przewracanych, łamanych mebli, trzaski rozbijanego szkła, sprzętu kuchennego, dudnienie ciągnionych po schodach w dół ciężkich rzeczy, krzyki panoszącej się hołoty.. Do salonu, gdzie przebywał gospodarz i więk-szość służby, wpadło pięciu czekistów z komisarzem na czele i widząc przed sobą poważne ich miny trochę przystopowało, jakby napotkało jakiś zorganizowany opór i przez chwilę oniemiało, starało się teraz rozpoznać, zorientować się, kto jest tutaj najważniejszy, czyli wła-ściciel domu. Rzuciła się im w oczy wielce dystyngowana, wyprostowana jak struna sylwetka starszego pana, uchodzącego w ich mniemaniu za wroga ludu pracującego, którego teraz i odnaleźli.”

(„Miłość Artiomy”, s. 54)