Władca much: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
dodanie cytatów
Alessia (dyskusja | edycje)
łamanie wierszy, formatowanie automatyczne, sortowanie
Linia 1:
'''[[w:Władca much|Władca much]]''' (ang. ''Lord of the Flies'') – powieść [[William Golding|Williama Goldinga]] z 1954 roku. Tłumaczenie – Wacław Niepokólczycki.
* – Co lepsze, czy być bandą wymalowanych dzikusów, jak wy, czy rozsądnymi ludźmi, jak Ralf?<br />Dzicy podnieśli wrzask. Prosiaczek znowu zaczął krzyczeń.<br />– Co lepsze, prawo i zgoda, czy polowanie i zabijanie?<br />Znowu wrzawa i znowu świst w powietrzu. Ralf przekrzyczał hałas:<br />– Co lepsze, prawo i ocalenie, czy polowanie i niszczenie?
 
* Jasnowłosy chłopiec zsunął się ze skały i zaczął iść ostrożnie w kierunku laguny. Chociaż zdjął sweter i wlókł go teraz za sobą po ziemi, szara koszula przywarła do ciała, a włosy kleiły się do czoła. W otaczającym go długim paśmie strzaskanej roślinności dżungli gorąco było jak w łaźni. Z trudem przedzierał się przez pnącza i ścięte pnie, gdy nagle jakiś ptak, czerwono-żółta zjawa, zerwał się i wzbił w górę jakby z wróżebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo zawtórował inny.
 
* Jasnowłosy chłopiec zatrzymał się, machinalnie podciągnął skarpetki, co nadało dżungli na chwilę jakiś swojski charakter.
 
* - Można by sądzić - rzekł oficer - że brytyjscy chłopcy - jesteście wszyscy Brytyjczykami, prawda? - potrafią się lepiej spisać... to znaczy...<br />– Z początku tak było – powiedział Ralf – ale później... Urwał.<br />– Z początku byliśmy wszyscy razem...
 
* Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew! Ukatrupić!
 
* O jakieś kilkadziesiąt kroków od nich na wybrzeżu wśród palm ukazało się dziecko. Był to chłopczyk może sześcioletni, silny, jasnowłosy, w podartym ubranku, z buzią w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla wiadomych celów zdążył wciągnąć tylko do połowy. Zeskoczył ze skarpy palmowej na plażę i spodnie opadły mu do kostek. Przestąpił więc przez nie i podbiegł do granitowej płyty. Prosiaczek pomógł mu się wdrapać. Tymczasem Ralf trąbił dalej, póki w lesie nie rozległy się głosy. Chłopczyk kucnął przed Ralfem i zadarłszy głowę patrzył na niego rozpromieniony. Gdy stwierdził, że zaczyna się coś dziać naprawdę, na jego twarzy odmalowało się zadowolenie i jego różowy kciuk, jedyny czysty palec, powędrował do buzi.
 
* Powinniśmy ustanowić więcej praw. Tam, gdzie jest koncha, tam jest zgromadzenie.
 
* Stos świńskich bebechów przemienił się w czarną plamę much, które bzyczały jak piła. Po chwili muchy znalazły Simona. Nażarte siadały przy strużkach potu i piły. Łaskotały go w nozdrza, wyprawiały harce na udach. Były czarne, zielonkawe i nieprzeliczone; a przed Simonem stał na kiju Władca Much i uśmiechał się. W końcu Simon nie wytrzymał i spojrzał na niego; zobaczył białe zęby, przymglone oczy, krew – i to odwieczne, nieuniknione rozpoznanie przykuło jego wzrok. W prawej skroni Simona załomotał puls.
 
* - Co lepsze, czy być bandą wymalowanych dzikusów, jak wy, czy rozsądnymi ludźmi, jak Ralf?
Dzicy podnieśli wrzask. Prosiaczek znowu zaczął krzyczeń.
- Co lepsze, prawo i zgoda, czy polowanie i zabijanie?
Znowu wrzawa i znowu świst w powietrzu. Ralf przekrzyczał hałas:
- Co lepsze, prawo i ocalenie, czy polowanie i niszczenie?
 
* Oficer przyjrzał się stojącemu przed nim straszydłu. Przydałaby się pętakowi kąpiel, fryzjer, chusta do nosa i sporo różnych maści.
 
* Powinniśmy ustanowić więcej praw. Tam, gdzie jest koncha, tam jest zgromadzenie.
* - Można by sądzić - rzekł oficer - że brytyjscy chłopcy - jesteście wszyscy Brytyjczykami, prawda? - potrafią się lepiej spisać... to znaczy...
- Z początku tak było - powiedział Ralf - ale później... Urwał.
- Z początku byliśmy wszyscy razem...
 
* Ralf spojrzał na niego w milczeniu. Na chwilę stanął mu przed oczami przelotny obraz dziwnego czaru, który kiedyś opromieniał tę plażę. Ale teraz wyspa jest spalona, martwa... Simon nie żyje, a Jack... Z oczu popłynęły mu łzy i łkanie wstrząsnęło ciałem. Po raz pierwszy na tej wyspie rozpłakał się, a wielkie spazmy żalu aż go skręcały. Na płonących gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozległo się jego buczenie; zarażeni tym uczuciem inni malcy zaczęli też się trząść i łkać. A pośród nich, brudny, ze skołtunioną głową i zasmarkanym nosem Ralf płakał na kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem.
 
* Stos świńskich bebechów przemienił się w czarną plamę much, które bzyczały jak piła. Po chwili muchy znalazły Simona. Nażarte siadały przy strużkach potu i piły. Łaskotały go w nozdrza, wyprawiały harce na udach. Były czarne, zielonkawe i nieprzeliczone; a przed Simonem stał na kiju Władca Much i uśmiechał się. W końcu Simon nie wytrzymał i spojrzał na niego; zobaczył białe zęby, przymglone oczy, krew – i to odwieczne, nieuniknione rozpoznanie przykuło jego wzrok. W prawej skroni Simona załomotał puls.