Tadeusz Konwicki: Różnice pomiędzy wersjami

Usunięta treść Dodana treść
Rinfanaiel (dyskusja | edycje)
m formatowanie automatyczne
Linia 11:
* Nie ma złych i dobrych. Jest wielki nieszczęsny tłum depczący sobie po nogach. Wyschły, wsiąkły w piasek zapomnienia, źródła odżywcze niegdysiejszej moralności. Nie ma tego miejsca, gdzie można się orzeźwić. Nie ma przykładu, nie ma natchnienia. Jest noc. Noc obojętności, noc apatii, noc chaosu.
 
* Ziemia, totalny rozpad. Nieustanna wieczna agonia. Rozwlekła śmierć. Planeta śmierci.
 
==''Kompleks polski''==
Linia 70:
* Więc składałem mu meldunek mocno przestarzały, ogromnie przeterminowany, ściubiąc hamburgera i sałatę z sosem rosyjskim, a dookoła na wszystkich ulicach i alejach Manhattanu szalał wielki kryzys światowy, hipisi zziębnięci pierwszym przymrozkiem śpiewali o miłości, Arabowie prowadzili wojnę z Izraelczykami, komandosi palestyńscy strzelali do kobiet i dzieci, porywając samoloty, pederaści brali homoseksualne śluby, filozofowie głosili kult absurdu i chaosu, młodzi filmowcy kręcili wielogodzinne filmy o śpiącym anonimowym człowieku, narkomani palili marihuanę, w dziennych i nocnych lokalach kobiety rozbierały się do naga, Europa próbowała się połączyć w Stany Zjednoczone, jakiś prezydent afrykański szykował się do koronacji na cesarza, w Chinach rząd organizował rewolucję wymierzoną przeciwko sobie, jacyś panowie latali po orbicie okołoziemskiej w prymitywnej kapsule podobnej do żelaznej beczki, starcy onanizowali się w kinach porno, junty pułkownikowskie rezygnowały raptem z władzy, Kościół debatował nad zniesieniem celibatu, ktoś się gdzieś oblał benzyną i palił na oczach całego świata, gdzie indziej trzęsła się ziemia, powódź topiła ludzi i miasta, jakiś poeta płakał nad wierszem zniekształconym przez cenzurę albo błąd drukarski, a ja, poddając się dziwacznej konwencji, która zdechła albo została Zamordowana kilkadziesiąt lat temu, a ja, poddając się tej nieżywej i tylko mnie, może również temu człowiekowi naprzeciwko, więc tylko mnie i temu człowiekowi pamiętnej konwencji ulegając, relacjonowałem odyseję jakiegoś malutkiego oddziałku młodych ludzi, co chcieli odmienić świat, a chcieli ten świat zmieniać wzbijając się w niebo z prowincjonalnego kosmodromu ubogich moczarów i dzikich lasów, z krateru mało kogo obchodzących nieszczęść i krzywd anonimowych. Tak wyglądało spotkanie z moim dowódcą, którego nigdy przedtem nie spotkałem i który mnie nigdy przedtem nie widział. Z moim dowódcą mojej wojny, której nikt już nie pamięta, której już nikt tak mocno nie pamięta, że może jej w ogóle nie było.
 
* Ja tej swojej prozy nienawidzę. Nienawidzę jak upiora, jak złego wspomnienia, jak wyrzutu sumienia, proza to coś w rodzaju ziarniny cieknącej z mojego organizmu. Niby wskazuje, że coś się zabliźnia, że coś zdrowieje, ale przecież nic się nie zabliźniło i nic nie wyzdrowiało.
 
* I z tego powodu rzecze on, że jestem niezrozumiały, że piszę niezrozumiale, że sytuacje przeze mnie ewokowane, że przeczucia przeze mnie rozbudzane, że lęki mnie osaczające są dla niego nieprzekonywające, pozbawione wyrazu, obce. Zrzuca on na mnie odpowiedzialność i mnie czyni winnym za niezrozumialstwo i ja się wstydzę, tłumaczę, przepraszam aż do tej chwili, kiedy zniecierpliwiony powiem: dziękuj Bogu, że mnie nie rozumiesz i módl się codziennie, żebyś jak najdłużej mnie nie rozumiał, bo w końcu będziesz musiał mnie zrozumieć i to zrozumieć do końca, do ostatniego włókna rozwibrowanego układu nerwów, do najczulszego drgnienia membrany świadomości, a stanie się to wtedy, gdy przyjdzie ci dzielić mój los, gdy moje fatum jak gradowa chmura przepłynie na Zachód i stanie nad twoim krajem, nad twoim domem, nad twoją głową, gdy oprawcy Wielkiego Przeznaczenia wyciągną cię z ciepłego łóżka i zaczną torturować bez końca beznadziejną codziennością, kneblem i kajdanami, powolnym wyskrobywaniem mózgu i uporczywym truciem serca, a ty w ostatnim momencie swojej nieszczęśliwej egzystencji zobaczysz obojętne, nie rozumiejące, bezmyślne oczy bliźnich znad Wisły, Wełtawy czy Potomacu. Niezrozumienie może być wyniosłym szlachectwem, nonszalancją wyższego umysłu, roztargnieniem pieszczocha, ale niezrozumienie może być równie dobrze pierwszym stadium letargu, pierwszym zaćmieniem agonii, pierwszym sygnałem Opatrzności, że idą lata najcięższych plag nad krawędzią niebytu.
Linia 76:
* Dziesięć tysięcy razy mogłem do pana strzelić, ale jakoś nie strzeliłem. Ciągle na coś czekałem i do dziś nie wiem, na co czekałem. A potem mnie capnęli i siedziałem sześć lat. Bo za mną też chodzili, rozpracowując resztki organizacji, organizacji mojej i pana. Można powiedzieć: chodziliśmy wszyscy gęsiego.
 
* -Człowiek nie odmieni świata - powiedział czarniawy, zapatrzony w jakieś ćmiące bólem wspomnienie. - Człowiek rodzi się dla cierpienia. Ból i nicość. (...) Trzeba najpierw znaleźć, co zgubione.
 
* To znane nam zawsze pytanie:
- Czy warto było?
 
* Znowu robi mi się duszno i zimno zarazem. Nie przeszywa tak raptowny ból, nie trzęsą się ręce, nie ciemnieje w oczach, ale czuję, jakbym wolno, z uczuciem przykrości, zaczynał umierać. Przyglądam się sobie z życzliwym zdumieniem i widzę, jak rodzi się we mnie straszna mroczność, czarna aksamitność podszyta niespiesznym lękiem. Nie odczuwam obezwładniającej słabości, lecz chce mi się położyć na ziemi, koniecznie na zimnej ziemi, i przyłożyć policzek do wilgotnego chłodu. Słyszę zgłuszony szum, wszystko oddala się stopniowo, jakby widziane przez odwróconą lornetkę, i chcę poszukać ręką krzesła za sobą, i chcę coś powiedzieć pożegnalnie zabawnego, i chcę nie chcieć.
 
* Szukam marynarki. Jest, leży wtłoczona w mój kożuch, który zgorszył Kaziuka. Macam kieszenie. W jednej coś szeleści zdradliwie. Pewnie gotówka. Wyciągam do połowy list w rozdartej kopercie, ostemplowanej rozrzutnie przez naszą pocztę i nasz skrupulatny urząd celny. W tej kolorowej kopercie spoczywa list od Seweryna P,, mego przyjaciela z lat dziecinnych. Widzieliśmy się ostatni raz przed moim domem w Kolonii Wileńskiej, a był to świt szóstego lipca czterdziestego czwartego i obaj mieliśmy francuskie karabiny bez amunicji, i obaj biegliśmy atakować niemiecki pociąg pancerny, co stanął na naszej stacyjce, wstrzymany powstaniem wileńskim, bo i u nas pod koniec wojny zdarzyło się powstanie, ale nikt o nim nie pamięta, ja także coraz rzadziej pamiętam. Z tym listem od Seweryna P., czyli od Sewka, chodzę już od paru tygodni i nie mogę się z nim rozstać. Stale słyszę na piersi jego zamierający puls. Stale czuję jego ostre kanty jak niejasne wyrzuty sumienia.
Co się stało? pyta zaniepokojona Basia. Boli cię serce?
 
Teraz już zawsze będzie boleć.
 
* Istotą mego bytowania jest to, że od rana do nocy, a nawet i we śnie, nie chce mi się żyć, rzygam swoim życiem i marzę o śmierci, ale śmierć własna, osobista, na swoją odpowiedzialność, okazuje się dziwnie trudna, trudna chyba przez jakiś idiotyczny kontrast wobec śmierci państwowej, ideologicznej, masowej śmierci, oferowanej codziennie przez reżym.
Linia 96:
* Nie. Chcę być winnym najprościej. Chcę być winnym wobec nieznanych ludzi, którzy zatopieni w morzu anonimowości wypełniają zgrzebny człowieczy obowiązek, którzy w mroku beznadziei zagradzają swoimi kośćmi drogę potopom zła czasu albo historii, którzy w mozole i bólu rodzą mnie po to, żebym krzyczał jak najgłośniej, żebym wył do końca ziemi i do końca Nieba, żebym ocucił siebie i Boga.
 
* - Naród musi przetrwać.
 
- A któż odróżni trwanie od agonii?
(...)
 
- Nie ma chyba innej drogi, Toniu. Nie ma innej drogi, jeśli nie chcemy znikczemnieć, skarleć i umrzeć we wzgardzie innych ludów.
 
* - Czy wiesz, że jedziesz na pewną śmierć? - rzekła raptem Tonia.
 
- Pragnę uniknąć przedwczesnej śmierci jak każdy człowiek - szepnął po namyśle.
 
- Jeśli wytrwasz na posterunku do końca, znajdziesz śmierć.
 
- Ktoś musi umierać...
 
- ... żeby inni mogli żyć - dokończyła szyderczo Tonia.
 
- Kim ja jestem, Toniu? Anonimowym człowiekiem. Ani pięknym, ani szczególnie zdolnym, ani znaczącym dla ogółu. Jestem zwykłą cząstką tego narodu. I samemu mnie siebie nie szkoda.
 
* - Myślisz, że los mnie ułaskawi? Że schwytają mnie jutro i ześlą na Sybir miast powiesić za miesiąc albo za rok. Nie, oddadzą jutro paszport i pojadę do Warszawy objąć dyktaturę nie istniejącego państwa.
- Mówisz to z goryczą?
 
- Mówię, tak jak jest. Jak wypadło żyć.
 
==''Pamflet na siebie''==