Sezonowa miłość
powieść Gabrieli Zapolskiej
Sezonowa miłość – powieść Gabrieli Zapolskiej.
- Był to szary, przeciętny list, niezmiernie smutny w tej swojej obojętności zrezygnowanego człowieka. Czytając go, widziało się zielone palto, schylone plecy i zagasłe oczy. Tak jakby myśli jaśniejsze omijały starannie ten umysł i nawet nie zwabione nigdy już nie biegły w tę stronę. Było to beznadziejne dla siebie, słabonadziejne dla innych. Mimo to spełnienie obowiązku wiodło go po szynach dobrze ułożonych przez porządek przyjęty milczącym ogólnoludzkim układem.
- Coś w niej migało, walczyło, było niepewne, nie wiedziało, jak sobie poradzić z tymi nowymi przejawami życiowych starć i łapek, dobrowolnych układów, które bodaj czy nie są treścią owych nie dopowiedzianych, a podstawowych potęg, stanowiących istotę ludzkiego istnienia.
- Długo w noc nigdy nie czuwała, mając na uwadze od dzieciństwa nabrane przeświadczenie, iż dla kobiety bardzo zgubną rzeczą jest oddawać się nocnym rozmyślaniom, bo te nic dobrego z sobą nie przynoszą.
- Gdzieś niegdyś czytała, że najpierwszym obowiązkiem kobiety jest... być dobrą. A ona była złą.
- Kobieta bez kokieterii to jak kwiat bez woni.
- Zobacz też: kwiat
- Krótka rozmowa.
– Bądź zdrów...
– Do widzenia.
– A więc...
– No... to od ciebie zależy.
– Ja już się rozmyśliłam.
– Odmyśl się.
- No, sezonówka, sezonowa miłość... U nas w teatrze liczą się miłości na sezony... teatralne. Mówi się: kochali się pół sezonu, cały sezon.
- Oboje przylgnęli do siebie i jego ręka, tak jak ongi ręka górala, bieleje na ciemno odzianych plecach kobiety rozszczepionym liściem.
- – Pikny mój mąż? ha? – pyta gaździna niemal tym samym tonem, jakim pytał o piec, o kanapkę, o firanki.
- Pomimo mieszczańskiej moralności, jaką jest opancerzona, czuje, że tamta, przez drzwi łkająca kobieta, jest w prawie roztaczać taka głośną rozpacz i manifestować wielkość swego bólu. Nie ma bowiem w tym języku nic bezwstydnego ani narzucającego się, jeśli tylko łkanie człowieka, przed którym bezlitośnie objawiało się jego przeznaczenie, idące naprzeciw niego z narzędziami męki w wyciągniętych dłoniach.
- Przed oczyma Tuśki przesuwają się wspomnienia wieczorów dziwnie sennych, monotonnych. Czytanie „Kuriera” od deski do deski, wszyscy przy jednej lampie, aby oszczędzić nafty, i potem wyżółkły, wyschły profil męża, chylący się do snu, jego ręka delikatna, anemiczna, z odciskiem od pióra na trzecim palcu, osłonione tragicznym abażurem oczy zmęczone, obwiedzione czerwoną obwódką.
- Są różne dzieci... Dzieci serca, dzieci krwi, dzieci obowiązku. Najszczęśliwsze są dzieci serca.
- – Starzeję się... – myślała z dziwną i bolesną goryczą.
I cóż? To kolej rzeczy nieuniknionych. Tylko trzeba umieć starzeć się z godnością i rozumem.
- Ten brak szczerości był znamienną cechą całego ich pożycia.
- Z miną znudzoną, jak Chrystian duński mówiący do dworzan: „I jutro jeszcze dzień...”, sięgnęła po swoje haftowane spódniczki i zaczęła je nakładać z niedbałością i smutkiem.
- Złą była kobietą przed chwilą. Czuła to i rozumiała dobrze. Nie miała w sobie białej i jasnej wyrozumiałości dobrej wróżki, snującej dobroczynne promienie rąk nad chwilami, które osuszają łzy i w ciemnię smutku świetlne promienie wprowadzają.