Paweł Wiederman
Paweł Wiederman (ur. 1889) – autor powieści pt. Płowa Bestia, którą pisał w getcie w Sosnowcu od 16 grudnia 1943 do 26 lipca 1944 roku.
- Uważam powieść tę za ważny przyczynek do poznania dziejów martyrologii żydowskiej w Europie w latach 1939 - 1943. Wprawdzie, akcja jej rozgrywa się na niewielkim obszarze a mianowicie na t.zw. Górnym i Wschodnim Śląsku, lecz mimo to wykracza ona treścią swoją daleko poza te ciasne granice. Albowiem Niemcy w dziele niszczenia Żydów działali wszędzie według jednolitego, z góry opracowanego planu, a my Żydzi tak samo wszędzie reagowaliśmy. Jest jeszcze inny wzgląd, dla którego opowieść niniejsza ma charakter ogólny. Główna jej postać, Leiter Mojżesz Merin, miał ambicje polityczne na miarę europejską, pisząc o nim trudno nie zahaczyć o wszystkie inne, największe środowiska żydowskie w Europie, dokąd jego wpływy faktycznie sięgały. To, co przedkładam czytelnikowi, nie jest kroniką ani historią pewnej epoki, lecz opowiadaniem o własnych przeżyciach na tle najtragiczniejszej epoki w dziejach martyrologii żydowskiej. Starałem się w miarę możliwości być obiektywnym i unikałem wypowiadania własnego sądu o osobach i wypadkach. Forma dialogowa doskonale ułatwiła mi moje zadanie. Nie miałem dlatego potrzeby kreślić charakterystyki osób, one to samo lepiej czyniły przez swoje dzielenie. Nie gloryfikowałem ani nie potępiałem, nie retuszowałem ani nie oczerniałem, lecz podałem nagie fakty tak, jak moim oczom przedstawiały się, a sąd o nich pozostawiłem historii. Kiedy książkę tę pisałem, dymiły jeszcze dniem i nocą kominy krematoriów w Auschwitz, Treblince i w Majdanku i mała byle nadzieja, aby kiedyś ujrzała światło dzienne i jeszcze mniejsza, abym tej chwili dożył. Pisałem ją dosłownie na kolanie, z braku stołu, zamieniony przy tym wciąż w słuch, czy nie zbliża się niebezpieczeństwo z zewnątrz, które w jednej chwili położyłoby kres mej pracy i memu życiu. Trzy razy znalazłem się w takim niebezpieczeństwie, ja ukryty za zamaskowaną, cienką, drewnianą ścianką, a po drugiej stronie siepacze z rewolwerami w ręku i palce na cynglu, szukający ofiary, która im w ich oczach umknęła. Znikła po prostu jak kamfora i nie ma jej. Po takim doznanym szoku, odkładałem pióro na kilka tygodni. Te warunki niewątpliwie wpłynęły na tę pracę zarówno w dodatnim jak i w ujemnym kierunku. Świadectwo, w obliczu śmierci złożone, cieszy się powszechnie wielką mocą dowodową, natomiast mniej dbałym jest się w takich chwilach o formę zewnętrzną, pośpiech na to nie zezwala. W ręce czytelnika oddaję manuskrypt w jego formie pierwotnej, nie przeprowadzając w nim absolutnie żadnych zmian, aby dokument nie ucierpiał nic na swej bezpośredniości. Jakże naiwnymi wydają mi się obecnie moje ówczesne wywody w stosunku do naszych morderców, którzy w międzyczasie zdołali zamienić się w niewinne baranki! Nie straciłem mimo to wiary w sprawiedliwość dziejową. „Gottes Mühlen mahlen langsam, aber sicher", powtarzał wciąż Goebbels i nie pomylił się. W tych warunkach, w jakich książkę drukowano, nie dały się pewne usterki językowe i drukarskie w żaden sposób uniknąć, co pobłażliwy czytelnik zechce łaskawie uwzględnić. Monachium, w maju 1948. Paweł Wiederman
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 7-8 (przedmowa)
- (Mojżesz Merin) Nie zadawalał się rolą prezesa gminy sosnowieckiej, pod swą władzę chciał podporządkować cały okręg, który podlega komisarzowi Dreierowi, jako kierownikowi wydziału dla spraw Żydowskich w Gestapo Katowice. I to mu się w zupełności udało. Na własne oczy widziałem dekret, w którym otrzymał nominację na Leitera wszystkich gmin w okręgu. Jemu jedynie przysługuje prawo mianowania prezesów i członków rad starszych gmin, którzy mu winni są bezwzględne posłuszeństwo. Ma prawo oddania w ręce Gestapo każdego Żyda, który mu tego posłuszeństwa odmówi. Na rzecz gmin ma prawo nakładać na Żydów podatki w tej wysokości, w jakiej uważać będzie za wskazane. Odwołania od jego wymiaru nie ma. Z rozporządzenia Gestapo Żydowi nie wolno mieć w majątku w gotówce ponad 1000 RM. a jemu wolno mieć 10 000 RM. Do dyspozycji swojej ma również prawo nabyć i jeździć własnym autem.
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 49
- Dla mnie to zawsze było zagadką nie do rozwiązania, skąd jeszcze Żydzi mieli pieniądze. Wojną trwa już kilka lat, a prawie od pierwszej chwili zabrali Niemcy Żydom ich majątki, pozbawiając ich możliwości jakiegokolwiek zarobkowania. Z handlu Żydzi zostali usunięci, sklepy ich zabrano im, oddając je w ręce komisarzy. Jeżeli Żyda zostawił taki komisarz w jego własnym, przez długie lata mozolną pracą ufundowanym sklepie w charakterze pracownika z miesięczną pensją 100 RM., uważał to sobie za wielkie szczęście. Gorzej było, kiedy zupełnie na bruk został wyrzucony. Jeżeli chodzi o handel nielegalny, był on w drakoński sposób tępiony. Rewizje kryminalnej policji u Żydów były stale na porządku dziennym. Największą naszą plamą pozostanie na zawsze to, że znalazły się takie indywidua spośród Żydów, które były na usługach niemieckiej policji, pomagając jej w wykrywaniu ukrytych majątków żydowskich. Nie ma społeczeństwa na świecie, które by nie miało swoich wyrzutków, a nam ich nie brakowało, zwłaszcza w czasie wojny. Takie indywiduum, „macherem" zwane, odgrywało zazwyczaj podwójną rolę. Z jednej strony denuncjowało swoją ofiarę, a z drugiej występowało po tym w roli jej obrońcy. Macherzy byli w dobrych stosunkach z policją i dzięki temu po nasłaniu na swą ofiarę policji i po odpowiednim sterroryzowaniu jej, byli w stanie wszystko jeszcze naprawić i doprowadzić do stanu pierwotnego za pobraniem bardzo wysokiego okupu, którym dzielili się z policją.
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 58
- Zjawił się tymczasem prezes Boehm. Ten zawsze był zaaferowany, rzadko kiedy można go było zastać w jego gabinecie, a jeżeli natrafiono na taką chwilę, to także trudno było z nim spokojnie i rzeczowo jakąś sprawę omówić. Miało się zawsze wrażenie, że myślami jest gdzieindziej. Słuchał, słuchał swego interesanta, ale nagle przypomniał sobie, że musi do jakiegoś dygnitarza niemieckiego zatelefonować, lub że musi sekretarce wydać jakieś polecenie. Jeżeli natychmiast na jego dzwonek nie pojawiła się, zerwał się z fotelu i poleciał do sekretariatu, aby zaraz porozumieć się z nią. Bał się bowiem, że mu tymczasem uleci z pamięci, Nierzadko zdarzało się, że taki interesant siedział daremnie długo i czekał na powrót prezesa, który gdzieś tam przepadł a o swoim interesancie dawno już zdążył zapomnieć. Jeżeli prezes po długim czasie powrócił, to ku wielkiemu swemu zdziwieniu zauważył interesanta, którego przed pół godziną na tym samym miejscu zostawił. - Ach, przepraszam pana, - odezwał się - miałem coś bardzo ważnego do załatwienia, już w tej chwili panu służę. To mu jednak, wcale nie przeszkadzało, że po krótkiej chwili dzwonił na woźnego i kazał natychmiast wezwać do siebie kilku rzemieślników, jak stolarza, malarza, ślusarza i. t. d. W ten sposób mniej więcej wyglądało urzędowanie prezesa Boehma. Nic też dziwnego. Cały ciężar gminy, wyłączając finanse, spoczywał na jego zgarbionych barkach, Wszelkie interwencje u władz załatwiał Boehm. W sosnowieckiej gminie rządziło właściwie równorzędnie 4-ch prezesów, niby jakiś quadrumvirat. Każdy z nich miał tę samą władzę, każdy z nich miał prawo podpisu, ale żaden z nich, prócz Boehma, z władzą niemiecką nie kontaktował się. Dlaczego? Cokolwiek zarzuci się Lewartowskiemu, jest może usprawiedliwione, ale jednej rzeczy w żaden sposób zarzucić mu nie można, że kiedykolwiek jakieś większe, czy mniejsze grono zanudzał swoim przemówieniem. Nie ma takiego, który by mógł się pochwalić, że słyszał kiedyś Lewartowskiego przemawiającego. Sam o sobie mówił, że jest podobny do oślicy Bilama, groził nawet, że z nim pewnego dnia stanie się ten sam cud, co z ową biblijną oślicą i jak tamta nagle przemówi. Lecz zdaje się słowa nie dotrzymał, (jak zresztą nigdy) i usta mu się do przemówienia nie otworzyły. Ta jego skądinąd zaleta czyniła go niezdolnym do porozumienia się z władzą. Drugi członek prezydium Birman, miał wszelkie dane ku temu, aby gminę reprezentować na zewnątrz. Władał w dostatecznej mierze językiem niemieckim, był reprezentatywny i miał już przedwojenne doświadczenie w obcowaniu z wyższymi urzędnikami. Powinien był więc w pewnej mierze odciążyć Boehma, który swemu zadaniu, z powodu zbyt wielkiego nawału pracy, podołać nie mógł. Birman z jednej strony był zbyt przezorny i mądry, aby się zanadto nie angażować, przewidywał, że w tej pracy można i głową przypłacić. Birman w pracy w gminie był bardzo ostrożny, sercem był z dala od tego wszystkiego, co w gminie się działo. Jakieś oficjalne zajęcie, jak każdy Żyd mieć musiał. Miał do wyboru, albo być rządzony, albo rządzić, albo być płatnikiem gminy, albo ściągać pieniądze od innych dla gminy, albo cierpieć głód wraz z swą rodziną, jak wszyscy inni Żydzi, albo żyć w dostatku przy żłobie gminnym. Birman wolał siedzieć na koźle i z batem w ręku poganiać konia, niż samemu być koniem i otrzymywać baty. Beatius dare, quam accipere, powiada pismo święte, lepiej jest dawać baty, niż je samemu odbierać. I mecenas Kon, czwarty członek prezydium, nie mógł w niczym być pomocny Boehmowi i odciążyć go w jego pracy. Wprawdzie jako adwokat i to wcale poważany nadawał się doskonale do obrony interesów żydowskich. Lecz Kon miał wielką wadę, po niemiecku ani jednego zdania sklecić nie potrafił. Żeby to chociaż umiał po żydowsku, ani w ząb. Leiter na przykład również nie zna niemieckiego i mimo wszystko porozumiewa się z władzami doskonale. Rąbie po żydowsku i wszyscy go doskonale rozumieją. Są nawet i tacy Niemcy, którzy świetnie władają językiem żydowskim, z nimi mówi się po prostu „Mame Łuszen". Jeszcze jest inna przyczyna, dla której mecenas Kon nie nadaje się do kontaktu z władzą. Do tego rzemiosła trzeba być sprytny, obrotny, wyrafinowany i w mig orientować się, czym bestię w danym momencie uspokoić można i jak ją należy nakarmić. Tych zalet mecenas Kon pozbawiony jest, natomiast posiada je w wybitny sposób prezes Boehm. On jest właśnie i sprytny i obrotny i wyrafinowany i życiowo mądry, w mig orientujący się, jak w danej chwili bestię karmić należy. Po cóż więc potrzebny jest tak ciężki aparat, jak cztero-osobowe prezydium, taki quadrumvirat, aby rządzić gminą, skoro w Rzymie starożytnym, w najcięższych jego czasach, starczał triumwirat, aby rządzić tak wielkim imperium. Lewartowski, najserdeczniejszy przyjaciel Leitera, prezesem musiał być. Ale zrób tu niemego prezesem. Birman to filar nie do pogardzenia, nikt jak on nie nadaje się tak bardzo. do wydobywania od Żydów pieniędzy i do zawiadywania nimi. Zawsze uchodził za człowieka bez serca albo w najlepszym wypadku o sercu z kamienia. Taki właśnie Birman był potrzebny jako prezes. Ale Birman zastrzegł się, że on od władzy niemieckiej trzymać się będzie z daleka. Mecenas Kon to prezes ad personam. On największy zwolennik Leitera nie ma być prezesem? W Leitera wierzył jak chasyd w swego rebego. W Leitera patrzał jak w jakieś objawienie, co Leiter powiedział, to było świętą prawdą. Gdyby Leiter pewnego dnia powiedział, że jutro deszcz padać będzie nie z góry na dół, tylko z dołu do góry, mecenas Kon i w to by uwierzył. Dlatego nazwałem go kiedyś chasydem Leitera i jemu to bardzo schlebiało. Ponieważ ktoś faktycznie prezesem musiał być, został nim Wolf Boehm, od tego czasu Władkiem przezywany. Tak tedy powstał w Sosnowcu, nigdzie w Okręgu nieznany dziwoląg. Wóz gminny obracał się na 4-ch kołach, wprawdzie o różnych rozmiarach, ale jechał dobrze. Było i piąte koło u wozu, jak to się, bardzo często zdarza, również dziwoląg, nigdzie nieznany, tylko w Sosnowcu. Gmina w Sosnowcu przez dłuższy czas podlegała rządom komisarycznym. Komisarzem był Polak, profesor Jerzy Olszewski De iure tylko on mógł gminę na zewnątrz zastępować a prezydium jemu podlegało. Jeżeli odmówił uchwale prezydium swego podpisu, uchwała nie miała charakteru prawnego. Leiter i Boehm tak sprytnie jednak działali, że władza komisarza nie miała żadnego znaczenia. Komisarz pobierał ładną pensję, dostarczano mu najlepszych papierosów i innych dobrych rzeczy, aż w końcu Leiter czy Boehm postarał się o zlikwidowanie tego urzędu. Zgoda, jaka panowała w naszym cztero-osobowym prezydium, mogła być przedmiotem zazdrości niejednego najprzykładniejszego małżeństwa. Kon nie inaczej zwracał się do Lewartowskiego jak panie Dawidzie, a do Birmana, panie Motku, Lewartowski mówił Boehmowi Władziu a ten jemu Duwed. Gdy po posiedzeniu o godzinie 12 lub 1 w nocy zaczęli się odprowadzać do domu, odprowadzali się tak czasami do rana. A pomiędzy nimi nieodstępna sekretarka pani Helena, ta co tak zawsze o dobrą herbatę dla nich dbała. Pod tak szczęśliwymi rządami byli Żydzi za czasów Leitera Mońka Merina w Sosnowcu, mogli więc zupełnie spokojnie spać.
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 65-66
- Boehm Władek, przed wojną nazywał się jeszcze Wolf, posiadał wszelkie cechy osobiste potrzebne do poskramiania bestii. Odkrycia, jak się to czyni, dokonał Moniek Merin owego pamiętnego poranka w halach Schoenowskich. To go wysoko wyniosło, bo na Leitera nad Żydami o władzy nieograniczonej na Wschodnim i Górnym Śląsku. W Władku Boehmie miał doskonałego ucznia. Miał on pierwszorzędne stosunki w Gestapo, Cripo, a szczególnie w magistracie czuł się jak u siebie w domu. Z zawodu Boehm jest przedstawicielem handlowym a ten zawód jakby specjalnie kwalifikował go na prezesa Merinowskiej gminy. W stosunku do władz a zwłaszcza do urzędników, z którymi pozostawał w dobrych stosunkach, odgrywał również rolę przedstawiciela handlowego w szerokim tego słowa znaczeniu. Przyjmował od nich najrozmaitsze zamówienia. Urządzał wykwintne mieszkania, (a jak trzeba było, usuwał uprzednio żydowskiego lokatora z takiego mieszkania), umeblował je najwykwintniejszymi meblami, umieszczał najpiękniejsze żyrandole i firanki, wszystko naturalnie z mieszkań żydowskich. Dostarczał im najlepszych przedwojennych materiałów bielskich, mieli do dyspozycji najlepszych krawców żydowskich. Za wszystko naturalnie płaciła gmina. Musiał dbać o wydobycie dla swej klienteli najwykwintniejszej bielizny pościelowej, stołowej i osobistej, biżuterii i kryształów. Zaopatrywał w najlepsze wina i likiery, a szczególnie w prawdziwą kawę i wyborową herbatę. Te ostatnie specjały musiał Boehm stale mieć pod ręką, gdyż te artykuły miały największe powodzenie. Na to bestia była szczególnie łasa. Pani Helena miała kluczyk do szafy, w której te rarytasy podczas wojny znajdowały się: Ważyła na wadze, pakowała w osobne paczułki i wkładała do teczki prezesa, zanim rano wychodził do urzędów. Boehm był bardzo miłej powierzchowności, dla wszystkich bardzo uprzejmy i usłużny, dzięki tym zaletom, był u władzy mile widziany. W ten sposób karmiąc bestię, doskonale ją poskramiał. Leiter Merin niechętnym okiem na to jego powodzenie patrzał, ale chwilowo musiał je tolerować.
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 67
- w ciągu nocy przyaresztowali w każdej gminie po trzech najpoważniejszych płatników, a najdalej do godziny 9 rano, dnia następnego, ma otrzymać zawiadomienie o wykonaniu tego zarządzenia. Niechby któryś z prezesów spróbował tego polecenia nie wykonać, wyleciałby ze swego stanowiska jak z procy, dzieląc przy tym los opornych płatników. Po tym zarządzeniu Leiter miał sporą ilość ludzi spośród opornych płatników, których natychmiast wysłał do obozów pracy. Poza tym terror ten osiągnął i ten skutek, że pieniądze wpływały już łatwiej do kasy gminnej. Na oznaczony termin, t. j. w dniu 30 kwietnia 1942 r. zjawiłem się u Leitera w celu złożenia mu sprawozdania z przeprowadzonej pracy nad kartoteką zatrudnienia ludności żydowskiej w Okręgu Wschodniego i Górnego Śląska. Wyniki jej ujęte były w tabelę statystyczną, z której widocznym było, że w okręgu znajduje się 37 gmin żydowskich z ogólną liczbą niespełna 100 tysięcy Żydów. Jeżeli chodzi o stan zatrudnienia w rodzinie, kartoteka wykazała, że 70% rodzin jest zatrudnionych. Jako rodzinę zatrudnioną uważano taką rodzinę, w której choćby jeden jej członek był w Arbeitseinsatz, pracował w szopie, gminie lub w innym jakimś przedsiębiorstwie, uznanym przez Sondera. Pracownik taki był zaopatrzony przez Sondera w specjalną legitymację i opłacał mu za to miesięcznie połowę swej pensji. Były niektóre liczniejsze rodziny, w których aż osiem osób było zatrudnionych. Jako dowód zatrudnienia przykładano na kartotece obok nazwiska zatrudnionego pieczątkę z oznaczeniem rodzaju zatrudnienia. A więc Arbeitseinsatz, szop, gmina, prywatne przedsiębiorstwo i. t. d. Kartoteka, zaopatrzona w takie pieczątki, wyglądała jak stronica pisma ilustrowanego. Zagłębie Dąbrowskie obejmowało wtedy największe skupienie Żydów w okręgu, przy czym Będzin liczył około 29 tysięcy żydów, Sosnowiec 27 tysięcy, Dąbrowa Górnicza około 5500. Poza tym Chrzanów miał około 9000, Zawiercie przeszło 6000, Olkusz niespełna 4000. Do gmin z liczbą Żydów przeszło 1000 należały: Ząbkowice, Modrzejów, Jaworzno i Strzemieszyce. Do mniejszych gmin należały: Kłobuck, Krzepice, Andrychów, Sucha i. t. d. Na Śląsku w właściwym tego słowa znaczeniu gmin żydowskich już nie było. Jeszcze w roku 1940 została ludność żydowska zarówno ze Śląska jak i z Zaolzia przesiedlona do wyżej wymienionych gmin. Przesiedleniem tym dzielnie kierował Kuba Wulkan. Po wysłuchaniu mojego sprawozdania oświadczył mi Leiter, że wywiązałem się ze swego zadania ku zupełnemu jego zadowoleniu. Składając mi przy tej sposobności podziękowanie zaznaczył, że praca ta posłuży jako podstawa do opracowania memoriału do władz. …. to zadanie spadnie na barki pani Czarnej, której argumentacja, poparta dowodami z kartotek niewątpliwie przekonają władzę, aby odstąpiły od zamiaru wysiedlenie ludności żydowskiej. W każdym razie jest on pewny, że starania jego w najgorszym wypadku osiągną ten skutek, że w naszym okręgu wysiedlenie nie przybierze tego charakteru, jaki miało w Gouvernement. Zostałem zwolniony z wszelkich prac, które mają jakikolwiek związek z wysiedleniem. Rozwiązałem wielki aparat urzędniczy, który przydzielony mi był do pracy nad kartoteką a sam powróciłem do swego normalnego zajęcia do gminy.
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 128
- Najbardziej krwawiły nam się nasze serca, kiedy spoglądaliśmy na nasze dzieci. Za wszelką cenę chcieliśmy uprzyjemnić im ten krótki żywot jaki im był dany. Wielką popularnością wśród dzieci cieszyły się urządzane na kursach tak zwane „onegi szabat". Były to początkowo zebrania towarzyskie dzieci, urządzane w soboty po południu. Połączone one były z improwizowanymi zabawami i grami towarzyskimi oraz z pogadanką, podnoszącą dzieci na duchu, którą wygłaszał zazwyczaj sam nauczyciel. Taki był skromny początek tych „onegów”, które dzieciom sprawiały ogromną przyjemność. Wśród naszych instruktorów był jeden, obdarzony wprost fenomenalnymi zdolnościami reżyserskimi. Herszkowicz Srulek był reżyserem z bożej łaski. Zorganizował przede wszystkim wśród dzieci kilkogłosowy chór. Pieśni hebrajskie, żydowskie i polskie, śpiewane przez chór, były wspaniałą atrakcją „onegów". Później przystąpił Herszkowicz do organizowania wieczorów muzykalno-wokalnych o bardzo bogatym programie artystycznym. Stały one na wysokim poziomie. „Onegi” początkowo miały charakter zabawy skautowskiej wokoło ogniska. Dzieci usadowiły się po prostu na podłodze w koło i w ten sposób swój program wykonywały. Kierujący zabawą nauczyciel zajął miejsce w obrębie koła. W późniejszym okresie oddzieliła ja scena od widowni. Na wieczorynki te zapraszano również gości, którzy bardzo chętnie przybywali. Program bowiem artystyczny, coraz bogatszy i bardziej urozmaicony, budził ogólny zachwyt. I Leiter, Fani Czarna byli częstymi gośćmi na tych przedstawieniach. Kiedy obserwowaliśmy dzieciarnię rozbawioną w czasie takiej zabawy, ściskało się nam serce z bólu. Rozpromienione, uśmiechnięte twarzyczki, już tyle cierpień przeszły i mimo wszystko rwie się to do życia. Niejedno z nich jest żywą sierotą, na własne oczy widziały, jak im żywych rodziców porwano. Gdzie są rodzice, co się z nimi stało, czy jeszcze są przy życiu? Oto pytania, które bezustannie toczą mózgi tych niewinnych jeszcze istot. My staramy się te dzieci odrywać od tej okropnej, tragicznej rzeczywistości. Przez cały tydzień zajęte są nauką i pracą a w sobotę otrzymują godziwą rozrywkę. Najsmutniejsze są chwile dziecka, kiedy wraca do domu, do czterech pustych ścian swego mieszkania. Wszystko naokoło jest pełne wspomnień po utracie ukochanej matki, drogiego ojca. Jeszcze na tym samym miejscu znajdują się suknie matki, ubranie ojca. Świętością są one dla dziecka, nie może się ich tknąć, jedynie rzuca się na suknie matki, wtula w nie swoją twarzyczkę i oblewa je strumieniami łez, a z ust wyrywa się tak bolesny okrzyk, mamo, mamo. I tak nierozebrane spędza nieraz noce wśród koszmarnych snów. A jeżeli we śnie widzi się na nowo razem z ukochanymi rodzicami, a matka przytula je do swego łona i okrywa pocałunkami, to tym straszniejsze jest przebudzenie dziecka, kiedy znowu widzi się otoczone pustką. Jeszcze większe są tragedie, kiedy dziewczynka lub chłopiec dwunastoletni został jeszcze z całą gromadą młodszego rodzeństwa, którym z konieczności opiekować się musi. Czy ten ból niewinnych dzieci pójdzie kiedyś w zapomnienie? Kto pomści tę niesłychaną krzywdę? Dzieci całego świata, jedynie wy jesteście w stanie odczuwać te okropne cierpienia, zadane waszym niewinnym braciszkom i siostrzyczkom. Kiedy człowiek staje się starszy, serce jego powoli zamienia się w kamień i niezdolne jest - odczuwać cierpienia, zwłaszcza cudze. Starsi myślą tylko jedynie o jednej rzeczy, jak zdobywać coraz więcej złota i pieniędzy. Ich Bogiem już nie jest więcej Bóg miłości, lecz złoty cielec, któremu składają stale ofiary krwawe z milionów ludzi. I po tych ludziach, którzy tak licznie giną na wszystkich polach walki, zostają biedne, cierpiące istoty.
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 271-272
- W Wadowicach powstał taki obszar zamknięty, w którym około 1200 Żydów znalazło pomieszczenie i wszyscy są zadowoleni i czują się jak najlepiej. Przeważna część ludności pracuje. Do pracy idą w zwartych szeregach, a kiedy z pracy wracają, czeka już na nich gorące pożywienie, które wydaje wspólna kuchnia. Racje żywnościowe otrzymują znacznie większe od naszych, tak że są zupełnie wystarczające. Dziećmi małymi opiekują się freblanki w freblówkach a starszymi nauczyciele w szkołach. Ludzie starsi zajęci są w kuchni lub przy innych pracach gminnych. Cały obszar otoczony jest kolczastym drutem i żaden aryjczyk do wnętrza jego wstępu nie ma. Na twarzach tych Żydów panuje radość, a kiedy po pracy schodzą się razem do swej dzielnicy, nierzadko rozlega się z ich ust wesoła pieśń. Jest to pieśń dziękczynna za to trochę spokoju, którą Opatrzność raczyła ich obdarzyć. To, co w Wadowicach brzono w małych rozmiarach, głoszono, u nas zostanie zastosowane na bardzo wielką skalę i naturalnie we formie o wiele doskonalszej. I tutaj zaczęto malować wspaniałe obrazy i cudowną idyllę, jak nas w tej nowej naszej dzielnicy, dokąd przejść mamy, czeka. Jak bajeczki działają na umysły i dusze małych dzieci, tak samo działały te opowiadania na nasze społeczeństwo.
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 278
- Jedynym naprawdę jasnym promieniem na naszym pochmurnym niebie było odejście w tym czasie dwóch transportów, drogą wymiany, do Palestyny. Tych szczęśliwców z naszego okręgu było wszystkiego razem niespełna pięćdziesiąt osób. Były to same kobiet z dziećmi, które zostały sprowadzone przez swoje rodziny w Palestynie. Wymiana odbyła się według kursu 1:2. Tym razem Żyd miał wartość dwóch Niemców. Ci, którzy w późniejszym okresie otrzymali z Palestyny papiery, już tego szczęścia nie mieli i zamiast do Palestyny poszli do Auschwitz wraz ze swoimi legalnymi papierami. Nie da się wprost uwierzyć, jak mało Żydzi, znajdujący się z dala od niebezpieczeństwa hitlerowskiego, robili dla swoich najbliższy, którzy znajdowali się w piekle hitlerowskim. O tym, co się z nami tu dzieje, byli chyba doskonale poinformowani. I te kobiety, które od nas pojechały, mogły doskonale informować świat o tym, co się tutaj z nami dzieje. Wprawdzie ta płowa bestia, jak jej to potrzebne jest, może w łatwy sposób zamienić się w niewinnego baranka. Wtedy niema nic łagodniejszego i nic elegantszego na świecie od Niemca.
- Płowa Bestia, Monachium 1948, str. 298