Michał Targowski
polski ornitolog
Michał Targowski (ur. 1955) – polski ornitolog, dyrektor Gdańskiego Ogrodu Zoologicznego.
- W mojej rodzinie często powtarzana jest anegdota, która ma świadczyć o tym, że już jako kilkulatek wiedziałem, jak potoczy się moje życie zawodowe, choć wyobrażałem je sobie dość specyficznie. W szkole podstawowej napisałem wypracowanie, które – jak wynika z opowieści – jasno dowodziło, że w przyszłości będę dyrektorem zoo, a w pracy będzie mi pomagał… pies. Może to właśnie przez tego psa dostałem za wypracowanie dwóję, a może z innego powodu, w każdym razie pani nauczycielce moja praca się nie spodobała i powiedziała rodzicom, że mam dziwne plany na przyszłość.
- Moja mama zobaczyła gdzieś ogłoszenie, że szukają mężczyzn do pracy asystenta w dziale zwierząt drapieżnych. (…) Właśnie ornitolog, do tego bardzo młody i zupełnie zielony, jeśli chodzi o hodowlę zwierząt, zgłosiłem się do pracy i zostałem przyjęty. Początki były trudne. Nie miałem pojęcia o biologii tych zwierząt, o ich żywieniu. Wszędzie chodziłem z pracownikami, podglądałem, co robią, rozmawiałem z nimi, obserwowałem zwierzęta… i to się okazało najlepszą nauką. Właściwie od początku bardzo często jeździłem do innych ogrodów. Poznawałem Warszawę, Kraków, legendarny wówczas Wrocław… aż upomniało się o mnie wojsko. Był stan wojenny, psychicznie bardzo trudny okres. Kiedy odsłużyłem swoje, wróciłem do zoo i zostałem awansowany na kierownika działu hodowli. To był złoty okres w moim życiu zawodowym. Poznawałem mnóstwo ludzi, sprowadzałem do ogrodu nowe zwierzęta, atmosfera była wspaniała – czułem się w pracy jak w rodzinie.
- W grudniu 1990 roku odwołano poprzedniego dyrektora i zaczęło się paniczne poszukiwanie wśród pracowników kandydata na jego miejsce. Obawialiśmy się, że ktoś z zewnątrz nie będzie odpowiedni, więc chcieliśmy zgłosić do konkursu kogoś z ramienia zoo. I padło na mnie. Papiery zostały złożone, napisałem pracę, jak wyobrażam sobie rozwój ogrodu. Trzeba pamiętać, że to był początek lat 90., zupełnie inna rzeczywistość. Wiem, że w mojej pracy mnóstwo zdań brzmiało „Uważam, że ma być tak i tak”, „Trzeba sprowadzić słonie”. Ani słowa o tym, jak zamierzam te cele osiągnąć. Sam zresztą tego nie wiedziałem. Była tylko wizja, o zarządzaniu nie miałem zielonego pojęcia. Jednak wygrałem.
- (…) Pojawiło się nagle pole dla przedsiębiorczości, do samodzielnego funkcjonowania, zdobywania środków. Nie miałem potrzebnej wiedzy, zresztą pewnie nie ja jeden, ale od samego początku miałem wielkie wsparcie i duży kredyt zaufania ze strony władz miasta. To mi dawało poczucie, że naprawdę mogę próbować coś zrobić, że nikt nie ucina pomysłów, nie krępuje ruchów. Z drugiej strony jednak wiedziałem, że mogę się potknąć. Nigdy nie miałem poczucia, że będę dyrektorem zoo po wsze czasy. Zakładałem, że może zdarzyć się jakiś wypadek, coś pójdzie nie po mojej myśli… Ale choć bywały trudne chwile, udało mi się uniknąć jakichś dramatycznych wpadek. Rosła grupa życzliwych ludzi, którzy gotowi byli udzielić nam wsparcia. Od początku ogromna pomoc płynęła od prezydentów Gdańska, najpierw od Franciszka Jamroża, dziś od Pawła Adamowicza. Wiedząc, że mamy zielone światło w kwestii rozwijania ogrodu, mogliśmy snuć śmiałe plany, tworzyć nowe koncepcje, a w końcu je realizować.
- (…) Na przykład byłem bardzo zżyty z pumami Sagą i Piratem, które były wykarmione mlekiem przez pracowników. Koty jednak podrosły i miały młode. Mimo to czułem, że nic mi z ich strony nie grozi, więc wszedłem do klatki Sagi i bawiłem się z nią i z maluchami. Gdyby dziś któryś z pracowników zrobił coś tak nierozsądnego, od razu bym go zwolnił. Wtedy byłem młody i nieodpowiedzialny. Gdybym za to wyleciał, nie mógłbym mieć do nikogo pretensji. Stracić pracę mogłem też w innej sytuacji. Kiedyś jakiś dziennikarz chciał zrobić dobre zdjęcie i poprosił, bym wyjął z klatki papugę i posadził ją sobie na ramieniu. Tak zrobiłem. Wierzyłem, że ptak jest oswojony i nie odleci – faktycznie został. Gdyby jednak wybrał wolność, miałbym okropne problemy, tym bardziej że był to prywatny zwierzak naszego ówczesnego dyrektora. Koszulkę z tym zdjęciem dostałem od współpracowników z okazji mojego dwudziestopięciolecia.
- (…) Nasza orangutanica wydostała się z wybiegu. To bardzo niebezpieczne zwierzę, więc trzeba je było szybko złapać. Ale jak? Orangutan jest wielki, silny, ma ostre zęby i wcale nie chce utracić wolności. Trzeba więc było strzelić do niej środkiem usypiającym. Uznałem, że to ja powinienem to zrobić, podszedłem stosunkowo blisko i oddałem strzał. Nim lek zaczął działać, zdenerwowany zwierzak oczywiście się na mnie rzucił i tylko odwadze i błyskawicznej reakcji współpracowników zawdzięczam to, że skończyło się tylko na bliznach.