Michał Świder

polski malarz, absolwent krakowskiej ASP

Michał Świder (1962–2019) – polski malarz.

Ariergarda Michała Świdra

edytuj
  • Cały czas zdaję sobie sprawę, że jestem umieszczony w pewnym porządku stworzenia, więc gdy zaczynam malować, to nie mogę powiedzieć: nieważne co maluję, wszystko mi wolno…
  • Mówię często, że należę do ariergardy, mimo tak ujemnego dzisiaj znaczenia tego słowa (teraz to przecież nic innego jak zacofanie), ale ariergarda naprawdę znaczy – tylna straż, a ja chcę się zaliczać do tylnej straży, która czegoś chroni, żeby nie zginęło, nie przepadło…
  • Samotność i milczenie. Błądzenie za wewnętrzna wizją i nieustanne zmaganie się z warsztatem napinają myśli do granic, ale tych myśli się nie werbalizuje. Nie ma takiej potrzeby, kiedy obraz jest medium wewnętrznego z zewnętrznym. Dlatego przy okazji wywiadu, itp. każde zdanie może być bardzo kłopotliwe, bardzo niezręczne. Malarz ma malować. Tu początek i tu koniec…
  • Żaden twórca nie ma większego przeciwnika od samego siebie i nikt nie wątpi bardziej w to co robi, niż ona sam – jednak przyparty do muru – potrafi obronić i wizję, i wartości – najlepiej kolejnym wierszem, obrazem, utworem…
  • Abstrakcja. Nigdy się nie lubiliśmy i już raczej nie polubimy. W tym względzie jestem jak dziecko z baśni Andersena. Przyglądam się, przyglądam i widzę pysznego cesarza kroczącego nago przez miasto. A ta procesja trwa już ponad sto lat!
  • Ermellino, to z włoskiego: gronostaj. Stał się dla mnie zwierzęciem „herbowym”, symbolem, pod którym czasami się ukrywam. Przyplątał się do mnie we Włoszech właśnie. Po raz pierwszy, namalowałem go na fresku w Fabriano. Tak po prawdzie, to namalowałem zwierzę fantastyczne, ale Włosi, podrapawszy się po głowach uznali, że to pewnie ermellino. Później i na mnie tak wołali, bo wymówienie: Mihaoo Zzvider, było dla nich nieco przytrudne. Od tamtego czasu, zwierzątko to przylgnęło do mnie i pojawia się w moich obrazach, w różnych kontekstach, i sytuacjach. Moim zdaniem, prócz zakończonego czarno ogonka, niewiele ma wspólnego z rzeczywistym gronostajem, ale pomyślałem: - niech tam! Jakby co, będę mówił, że namalowałem go w oparciu o opowieści, powiem, że nigdy go naocznie nie napotkałem. Przecież w Średniowieczu artyści, tak właśnie, z opowieści malowali różnych nosorożców i wielbłądów, że już nie wspomnę o słoniach, lewiatanach i innych, bardziej jeszcze, przebrzydłych potworach
  • Nikt lub prawie nikt nie zastanawia się nad różnicą pomiędzy pracą, a pracą twórczą. W tej pierwszej wiadomo, od której do której i za ile na koniec miesiąca. W tej drugiej: niepewność dnia, tygodnia, miesiąca … i uciążliwa nieumiejętność określenia nawet przybliżonego czasu ukończenia. No, bo i co możesz przewidzieć stając przed zagruntowanym na biało kawałkiem płótna czy nieobrobioną bryłą kamienia? A skąd możesz wiedzieć kiedy zapełnisz pismem czystą stronicę albo za pomocą zgrabnych znaczków czysty papier nutowy? I stąd właśnie odwieczne kłopoty artystów z terminami.
  • prawdziwy (sic!) obraz abstrakcyjny nie powstanie nigdy. Ta zwodna idea zawiera bowiem wewnętrzny fałsz, absurd i sprzeczność, a to, że nawet zatrute drzewo może rodzić soczyste i pachnące owoce?… znamy dobrze z tej powszechnej i tej naszej prywatnej historii.
  • Jedną, z najbardziej zadziwiających definicji poezji, z jaką się kiedykolwiek zetknąłem, wypowiedział kiedyś – nieżyjący już niestety - malarz, profesor krakowskiej ASP, Zbysław M. Maciejewski. Otóż powiedział mi, że czyta poezję, ale tak po prawdzie, z wielkim wysiłkiem, a czasem nawet z niechęcią. – Dlaczego ? – zapytałem: – Poezja - odpowiedział- to taka maleńka, przepełniona smutkiem dusza, wyrwana z olbrzymiej duszy, przepełnionej jeszcze większym smutkiem.
  • Każdy ma ulubione pory dnia, drobne momenty, które odróżniają się od innych i sprowadzają chwile – choćby krótkiego - zastanowienia. To samo dotyczy pór roku, kalendarza liturgicznego, a już najbardziej ludzkich losów. Ziemia, rośliny i zwierzęta nie zajmują się rozważaniami, a wszelkie zmiany przyjmują naturalnie. Moja kotka nie popada w depresję na widok pierwszego śniegu. Nie martwi się o drewno do komina, ciepłe ubrania, buty i najważniejsze: o Żonę -Li -Zmarzluchę. Uroda już taka. Drzewa też się nie martwią. Wiedzą kiedy zrzucić liście i jak po prostu trwać z nagimi gałęziami. Ogołocone, a jednak nieśmieszne. Piękne.
  • Od dawien uparcie korzystam z tych samych materiałów, z upartą cierpliwością używam tej samej techniki i uparcie, ale to zawsze uparcie mam taką nadzieję, że kolejny obraz namaluje się lekko, lżej. Tak po prostu "się z się” namaluje: „de Profundis”)*** i już. Niestety, przez ostatnie ćwierć wieku przydarzyło się to tylko jeden, no może dwa, no, dobrze, może z górą – trzy razy. Zazwyczaj wciąż i wciąż „ pod wiatr, pod górę, we mgle i po grudzie’ – „ heu Mihi”)****… (***-łac. „z Głębokości”, Ps. 129; ****- łac. „biada Mi”, Ps.120,5)
  • Początkowo malowałem gwiazdy w sposób zupełnie przypadkowy. Plamka tu, plamka tam: mniejsza- wieksza, bliższa albo dalsza. Z czasem jednak uznałem, że to niezbyt uczciwe. Przecież wygwieżdżone niebo to niezwykle logiczny i nieogarniony ludzką myślą ocean, a każdy błyszczący punkt to niepojęte, odwieczne istnienie: pouczające, milczące , boże trwanie. Nauka pokory. Przeglądałem namiętnie stare atlasy i wciąż nie wiedziałem jakby tu z tym niebem się ułożyć. Aż tu pewnego dnia, bratanek T-ek, podrzucił mi program komputerowy, który pozwala na znalezienie widoku nieba w dowolnym miejscu i dowolnym czasie.
  • Ruchliwość tamtej Floriańskiej ma się nijak do dzisiejszej. To co wtedy było gwarem, dziś byłoby ciszą parkowej alei.
  • Wiele lat temu, w rozmowie z malarzem Adamem Marczukiewiczem, nieco żartując, pomyśleliśmy, że może warto byłoby odtworzyć… średniowieczną drogę, bo współczesne wykształcenie akademickie, wypada przy tamtejszym dosyć blado. Podjąłem temat i choć zajęło mi to kilka lat, namalowałem fresk: „Narodzenie Maryi”, płótno: „Św. Jerzy” i na desce: „Ukrzyżowanie”, nawiązujące proporcjami do „Krzyża”, pędzla Cimabuego. W poczet wymaganych zatrudnień, włączyłem również wyjazdy za granicę: plenery we Francji, naukę techniki fresku we Włoszech, Wiedeń, Monachium i Pragę. I takim oto, nieco żartobliwym sposobem, przeszedłem drogę mistrzów i stałem się jednym z nich. W związku z tym, a jakże, przypadło mi prawo do pieczęci. Moja pieczęć zawiera: nazwę: – Ermellino, co się wykłada gronostaj, rok:– 1997, wyobrażenie Chrystusa uzdrawiającego ślepca (postać Chrystusa nawiązuje do romańskiej płaskorzeźby, a ślepca uosabia tenże właśnie Ermellino), hasło: – Cóż jest świat?, no i tytuł: – Artifex (rzemieślnik, mistrz, ale i taki trochę oszust). Pieczęć tę, przykładam na odwrocie moich obrazów.
  • … z natury jestem „słupnikiem” i z powodu tejże natury, z mojego słupa nie schodzę. Nie umiem zabiegać o pewne sprawy, zostawiam to… zostawiam to TEMU, komu pozostawiam…