Marian Pankowski

polski pisarz, poeta, tłumacz

Marian Pankowski (1919–2011) – polski poeta, prozaik, dramaturg, krytyk literacki i tłumacz.

Marian Pankowski (2006)

Z Auszwicu do Belsen

edytuj
  • A miłość? Miłość przybrała formę romantycznej opery. Miałem główną rolę. Za każdym razem stawałem u stóp auszwickiej szubienicy, a zamiast ostatniego słowa skazańca, „słałem ostatnie spojrzenie” hen, hen tam, gdzie na balkonie białej willi stoi panna młoda z kielichem szampana. Pije, a raczej wargi umoczy i takie musujące podaje pewnemu panu po trzydziestce…I udaje, że nie widzi, jak tuż za górą fioletową wstępuję na schody, jak mi kat w mundurze pętle zakłada…znowu upije szampana i perlistym śmiechem swego męża obsypie. Ja się nie liczę. Odpisany na straty. I tu za każdym razem urywam scenę.
  • Ciągle jeszcze stoimy. A kiedy chcemy ruszyć, nasze stopy na gwałt szukają ziemi solidnej. Bo my dwaj na śliskim progu, niby tutejsi, spod słonka i skowronka, ale chyba raczej stamtąd, z popiołu, co w snach naszych nie przestaje huczeć pustynią pełną imion.
    Teraz już dom. Otworem na wszystkie życzliwości świata dzisiejszego. Żona, córka i syn. Patrzą na mnie, na drugiego uratowańca z Wyspy Płomieni. Patrzą na siwą ilustrację, w sam raz do reportaży o harcie ducha i walce, o cierpieniu i poświęceniu. „Ten tu profesor i mój ojciec tamto przeżywali” – pomyśli córka.
    My z Szymkiem widzimy, jak żywi na nas patrzą. Słyszymy, że to przez nich cisza nastała. I wiemy, jak im teraz strasznie głupio, bo nie potrafią nas definitywnie umiejscowić.
    Na szczęście dorodna córka pomału się podnosi, pomału, i biodrem oprze o ramię ojcowe. A dłonią delikatnie kark obejmie. Garstka sekund, nie dłużej, tej urody pogody kojącej kobiecości, bo Szymek, jak przebudzony, od stołu się dźwiga, siny, cuchnący trupią fosą, i goły. Rękę nie dopaloną nad stół wyciąga, bo chce nią zgarnąć łososiową różę z białego talerza.
    Ja też nie od macochy. Wstaję, golas nieodwszony, ręce na nie obrzezanej kuśce katolickiej skrzyżuję, a tu po wino musujące chciałbym sięgnąć…ale jak tu równocześnie zasłonić dziurkę po kuli w potylicy?
    A żywi strasznie udają, że nic nie widzą, że nic się nie stało, że my dalej sobie siedzimy i do żarcia ostro się zabieramy. Niemniej cisza zapadła. To już nie przysłowiowa okazja dla anioła, żeby się popisał swym przelotem nad nami, to… przepaść w ich ziemskim czasie, wywołana naszą golizną, naszym odorem spalenizny, czego nie potrafią odziać żadną metaforą.
    Od stołu się zerwą, udając że wierzą, że my chcemy jestku i pitku z ich rzeczywistości; więc dalej talerze pod nos nam podsuwać…ale na odległość, żeby granicy nie przekroczyć, za która aleja wprost na krematoria, nad którymi w szarpiach wisi niebo monoteistyczne.
  • Pierwsza noc po wyzwoleniu. Czym jest dla mnie „odzyskana wolność”? Jak na razie…końcem trzyletniej rzeczywistości, utratą wszystkiego co osiągnąłem, ja, zdolny haftling, podniesiony do rangi obrońców tradycji kacetowej, przyjęty między tych, co nauczyli mnie pełną piersią śpiewać „In Esterweeeegen waaar ich zwar…”. Wtenczas wiedziałem i czułem, że należę do brygady straceńców, a dziś, kiedy umilkła kanonada i przystanęły czołgi, znalazłem się na rumowisku Historii.
  • Rozwałka brzmi zdrobniale, rzekłbyś jeden z etapów pracy piekarza, nazwany familiarnie. A tu chodzi o rozstrzeliwanie. „Janek poszedł na rozwałkę”. Słowa dochodzą z sąsiedniej koi. Jeden głos jakby smętny, pszczoła uwięziona za firanką, drugi silący się na dowcip, raz po raz wpada w refrenem do relacji kolegi. I tak przez KOMIN…i tak przed KOMIN! Janek poszedł na rozwałkę, jakby poszedł na ryby, na grzyby, na maliny-dziewczyny… A do tego czasownik wyraża gest samodzielny, samowolny, wbrew oczywistości!
  • – Tam… w Auszwicu… nie czułeś się nieszczęśliwy?
    – Może i odczuwałem ten stan, może i byłem rzeczywiście nieszczęśliwy, ale o tym nie wiedziałem. Chyba dlatego, że pozbyłem się własnego czasu…Czy czegoś pragnąłem? Czy istniała jakaś hierarchia pragnień? Ich zakres w czasie? W każdym razie obca mi była myśl utopijna. Może dlatego, że musiałbym przekroczyć granicę czasu auszwickiego? Czując instynktownie tę linię demarkacyjną, odwracałem się od niej i skupiałem uwagę na mej codzienności.
  • Czuję się człowiekiem z różnych brzegów. Wierzę w swoją niewiedzę. Nie mam potrzeby gromadzenia żadnych danych na temat wiary i niewiary. Nie potrzebuję argumentów. W życiu dobieramy sobie różne narzędzia przydatne nam do nazywania świata. Moim, od dłuższego już czasu, jest zachwyt dla chwil, w których człowiek wyśpiewuje swoją duszę, smutną lub wesołą. Wyśpiewuje i wie, że ją ma. Bardzo to sobie cenię. Religii przypisuję jednak skromne miejsce.
  • Irytuję swoich przyjaciół tym, że właśnie skończyłem dziewięćdziesiąt lat. Kiedy pytają mnie: „Myślisz o śmierci?”, odpowiadam: „Nie, zupełnie nie”. Budzę się, mam odsłoniętą firankę i myślę: „O, niebieskie niebo. Fantastycznie!”. Mam w sobie wiele głupiego i naiwnego entuzjazmu. Nie kalkuluję, nie liczę. Myślę, że ten entuzjazm i radość życia odziedziczyłem po mamie. Ona była dla mnie gwarantem wiary. Kiedy w obozie część ludzi chodziła po wróżby do Cyganów, ja pamiętałem o słowach matki: „Modlę się za ciebie”. To mi wystarczało.
  • Margines jest miejscem, w którym można, niczym w szkolnym zeszycie, zapisać ważne słowa i zrobić zabawne rysunki.
  • Właściwie gdyby chcieć streścić moją pracę pisarza, moje podejście do słowa, którym się posługuję i któremu wierzę, to moim credo jest nieobojętność na krzywdę. Krzywdę człowieka, kimkolwiek on by był, krzywdę wszystkiego, co godzi w życie. Życie pojęte jako jedyna radość jaka istnieje. To jest moja lapidarna, ale prawdziwa odpowiedź.