Kompleks polski
powieść Tadeusza Konwickiego
Kompleks polski – powieść Tadeusza Konwickiego, opublikowana w 1977. Pierwsza polska powieść wydana w obiegu niezależnym.
- Boże wolnych gwiazd, swobodnych wiatrów słonecznych, niepodległego wszechświata, święty Boże wolności zmiłuj się nad nami niewolnymi, upokorzonymi, zgnojonymi, co zawiśliśmy na wieki między życiem i śmiercią, miedzy niebem i piekłem. Zmiłuj się nad nami i daj nam wieczny odpoczynek od przemocy brata, od tyranii ojca, od zdrady syna.
- – (...) Mnie też czeka podróż.
– Daleka?
– Daleka. Do Kalisza.
– Nie taka znowu daleka.
– Dla mnie daleka.
- Celem każdej władzy jest pełna i niczym nieskrępowana totalitarna dyktatura. Jeśli nie wszędzie realizuje się ona do końca, to tylko dlatego, że stoją na przeszkodzie coraz to wątlejsze i z dnia na dzień zanikające przeszkody w postaci starych nawyków demokratycznych czy liberalnych.
- – Człowiek nie odmieni świata – powiedział czarniawy, zapatrzony w jakieś ćmiące bólem wspomnienie. – Człowiek rodzi się dla cierpienia. Ból i nicość.(...) Trzeba najpierw znaleźć, co zgubione.
- Czy mamy się wstydzić umiłowania wolności? Choćby to była wolność głupia, wariacka, totalna, anarchiczna, zaściankowa, choćby to była wolność wiodąca do zguby?
- – Czy wiesz, że jedziesz na pewną śmierć? – rzekła raptem Tonia.
– Pragnę uniknąć przedwczesnej śmierci jak każdy człowiek – szepnął po namyśle.
– Jeśli wytrwasz na posterunku do końca, znajdziesz śmierć.
– Ktoś musi umierać...
– ... żeby inni mogli żyć – dokończyła szyderczo Tonia.
– Kim ja jestem, Toniu? Anonimowym człowiekiem. Ani pięknym, ani szczególnie zdolnym, ani znaczącym dla ogółu. Jestem zwykłą cząstką tego narodu. I samemu mnie siebie nie szkoda.
- Dawniej zniewolonemu przysługiwało prawo krzyku, dziś niewolnikom zapewniono prawo milczenia, niemoty. Krzyk przynosił ulgę, krzepił zdrowie jak noworodkowi, hartował na przyszłość. Milczenie, niemota degenerują, duszą, zabijają. Dawniej, zniewolony, kiedy odzyskał wolność, mógł bez przeszkód włączyć się do wielkiej rodziny wolnych narodów. Dziś, przypadkiem uwolniony, nie będzie już zdolny do życia. Sam zginie od jadów, które zgromadził w sobie podczas czarnej nocy ubezwłasnowolnienia.
- Dole i niedole narodów przypominają często dole i niedole poszczególnych ludzi, zwykłych ludzi z tłumu, z codziennej nieefektownej egzystencji. Są narody z fartem, z łutem szczęście, robiące zawrotną karierę, i są narody pechowcy, nieudacznicy, łazarze. Są narody, którym idzie karta do pewnego momentu, a potem nagle los się odwraca i zaczyna się gwałtowne marnowanie dorobku aż do ostatniego grosza, a są również takie, którym przeznaczenie odmierza na każdą epokę skromną miarkę nieefektownego powodzenia. Są narody chciwe i gnuśne, są takie narody lekkomyślne i niefrasobliwe, co nagle uczą się myśleć i przewidywać. Są narody podłe i sprzedajne, które historia czyni nagle bohaterami i szlachetnymi, są narody czcigodne, rzetelne, które w złej chwili schodzą na złą drogę, uprawiając lichwę, szantaż i stręczycielstwo.
- Dziesięć tysięcy razy mogłem do pana strzelić, ale jakoś nie strzeliłem. Ciągle na coś czekałem i do dziś nie wiem, na co czekałem. A potem mnie capnęli i siedziałem sześć lat. Bo za mną też chodzili, rozpracowując resztki organizacji, organizacji mojej i pana. Można powiedzieć: chodziliśmy wszyscy gęsiego.
- Istotą mego bytowania jest to, że od rana do nocy, a nawet i we śnie, nie chce mi się żyć, rzygam swoim życiem i marzę o śmierci, ale śmierć własna, osobista, na swoją odpowiedzialność, okazuje się dziwnie trudna, trudna chyba przez jakiś idiotyczny kontrast wobec śmierci państwowej, ideologicznej, masowej śmierci, oferowanej codziennie przez reżym.
- I z tego powodu rzecze on, że jestem niezrozumiały, że piszę niezrozumiale, że sytuacje przeze mnie ewokowane, że przeczucia przeze mnie rozbudzane, że lęki mnie osaczające są dla niego nieprzekonywające, pozbawione wyrazu, obce. Zrzuca on na mnie odpowiedzialność i mnie czyni winnym za niezrozumialstwo i ja się wstydzę, tłumaczę, przepraszam aż do tej chwili, kiedy zniecierpliwiony powiem: dziękuj Bogu, że mnie nie rozumiesz i módl się codziennie, żebyś jak najdłużej mnie nie rozumiał, bo w końcu będziesz musiał mnie zrozumieć i to zrozumieć do końca, do ostatniego włókna rozwibrowanego układu nerwów, do najczulszego drgnienia membrany świadomości, a stanie się to wtedy, gdy przyjdzie ci dzielić mój los, gdy moje fatum jak gradowa chmura przepłynie na Zachód i stanie nad twoim krajem, nad twoim domem, nad twoją głową, gdy oprawcy Wielkiego Przeznaczenia wyciągną cię z ciepłego łóżka i zaczną torturować bez końca beznadziejną codziennością, kneblem i kajdanami, powolnym wyskrobywaniem mózgu i uporczywym truciem serca, a ty w ostatnim momencie swojej nieszczęśliwej egzystencji zobaczysz obojętne, nie rozumiejące, bezmyślne oczy bliźnich znad Wisły, Wełtawy czy Potomacu. Niezrozumienie może być wyniosłym szlachectwem, nonszalancją wyższego umysłu, roztargnieniem pieszczocha, ale niezrozumienie może być równie dobrze pierwszym stadium letargu, pierwszym zaćmieniem agonii, pierwszym sygnałem Opatrzności, że idą lata najcięższych plag nad krawędzią niebytu.
- Ja jestem indywiduum, którego nie rozumieją bliźni znad Tybru, Sekwany czy Hudson.
- – Jaka to będzie ojczyzna? (...) Będzie inna. Sprawiedliwa, szlachetna, rozumna. Będzie przykładem dla całej Europy. Powstanie z krwi najlepszych synów.
- Ja tej swojej prozy nienawidzę. Nienawidzę jak upiora, jak złego wspomnienia, jak wyrzutu sumienia, proza to coś w rodzaju ziarniny cieknącej z mojego organizmu. Niby wskazuje, że coś się zabliźnia, że coś zdrowieje, ale przecież nic się nie zabliźniło i nic nie wyzdrowiało.
- Każdy człowiek powinien być samowystarczalny. Sam sobie niech ulepi dom, sam koło domu niech posadzi ziemniaki i kapustę, sam niech sobie wymieni pękniętą rurę albo spaloną instalację elektryczną. Kończy się specjalizacja. Wracamy do epoki gospodarki naturalnej.
- Los tego stadka istot rozumnych koczujących nad dziką rzeką, choć mieszczący się w normach i prawach biologicznych Ziemi, jest losem pokrętnym, losem skomplikowanym, losem wynaturzonym, jak każde nieszczęście, jak każda bieda.
- Marzył mi się traktat o tragiczności i błazeństwie. U nas często tragizm chadza pod rękę z błazenadą. A ja w tym upatruję naszą siłę. Ja kocham to dwuznaczne pokrewieństwo, tę ryzykowną symbiozę, ten geniusz narodu zaklęty w dwóch postawach. Nasz tragizm opalizuje, mieni się niejasnymi barwami, bulgoce bezwstydem, dotyka brzegiem granic obleśności, krztusi się histerycznym chichotem. Nasze błazeństwo ma szloch w gardle, nasze błazeństwo gryzie palce do krwi, nasze błazeństwo wiąże powróz na własnej szyi.
- – Myślisz, że los mnie ułaskawi? Że schwytają mnie jutro i ześlą na Sybir miast powiesić za miesiąc albo za rok. Nie, oddadzą jutro paszport i pojadę do Warszawy objąć dyktaturę nie istniejącego państwa.
– Mówisz to z goryczą?
– Mówię, tak jak jest. Jak wypadło żyć.
- – Naród musi przetrwać.
– A któż odróżni trwanie od agonii?
(...)
– Nie ma chyba innej drogi, Toniu. Nie ma innej drogi, jeśli nie chcemy znikczemnieć, skarleć i umrzeć we wzgardzie innych ludów.
- Nasz reżym od samego początku dogorywa. Gnije, bulgoce, rozpada się, tęchnieje, dusi się, rzęzi, kona, ale zarazem stoi mocno na nogach, trwa dzięki ogromnej sile bezwładu, opiera się wszelkim burzom, wbity w opokę ciężarem własnych grzechów.
- Nie. Chcę być winnym najprościej. Chcę być winnym wobec nieznanych ludzi, którzy zatopieni w morzu anonimowości wypełniają zgrzebny człowieczy obowiązek, którzy w mroku beznadziei zagradzają swoimi kośćmi drogę potopom zła czasu albo historii, którzy w mozole i bólu rodzą mnie po to, żebym krzyczał jak najgłośniej, żebym wył do końca ziemi i do końca Nieba, żebym ocucił siebie i Boga.
- Nie wiem, czy był sens. Wiem, że był mus.
- Otrzymasz list z tamtego świata, ale z tamtego świata ziemskiego, co moim zdaniem, jest po prostu skromnym, kiepsko funkcjonującym piekłem.
- Polak, jak dać mu wolność, to wszystkich przeskoczy.
- Polak, jak musi czekać, to wpada w złość.
- Polak, jak myśli, to zawsze senny.
- Polak, jak ponarzeka, zaraz zdrowszy.
- Polak, jak przyjdzie wieczór, to zaraz wspomina.
- Polak, jak widzi balkon, to chce skakać.
- Polak, jak wpadnie w szał to biada, ślepej i gnuśnej Europie.
- Polka, jak zechce rzuci miliardera.
- Polsko, matko wszystkich skrzywdzonych i poniżonych (...). Orędowniczko zniewolonych i pogrzebanych za życia (...). Pocieszycielko strapionych i błądzących (...). Opiekunko tych wszystkich, którym wyrwano języki i wyłupiono oczy (...). Wdowo po mordowanych na rozstajnych drogach świata, po upiorach, co nigdy nie obudzą sumienia ludzkości.
- Powtarzam sobie w myślach to krótkie słowo „Polska” i wtedy jawi się we mnie jakaś rzewna podniosłość, i coś jasnego, swobodnego, kojącego. Polska – ojczyzna wolności, Polska – matecznik tolerancji, Polska – wielki ogród bujnego indywidualizmu. Gdzie ludzie pozdrawiają się uśmiechem, gdzie policjant nosi różę zamiast pałki, gdzie powietrze składa się z tlenu i prawdy. Polska – wielki biały anioł pośrodku Europy.
- Reżym dał szansę głupiemu rządzenia mądrymi, pozwolił łajdakowi upokorzyć uczciwych, kazał silnym torturować słabych.
- Szukam marynarki. Jest, leży wtłoczona w mój kożuch, który zgorszył Kaziuka. Macam kieszenie. W jednej coś szeleści zdradliwie. Pewnie gotówka. Wyciągam do połowy list w rozdartej kopercie, ostemplowanej rozrzutnie przez naszą pocztę i nasz skrupulatny urząd celny. W tej kolorowej kopercie spoczywa list od Seweryna P,, mego przyjaciela z lat dziecinnych. Widzieliśmy się ostatni raz przed moim domem w Kolonii Wileńskiej, a był to świt szóstego lipca czterdziestego czwartego i obaj mieliśmy francuskie karabiny bez amunicji, i obaj biegliśmy atakować niemiecki pociąg pancerny, co stanął na naszej stacyjce, wstrzymany powstaniem wileńskim, bo i u nas pod koniec wojny zdarzyło się powstanie, ale nikt o nim nie pamięta, ja także coraz rzadziej pamiętam. Z tym listem od Seweryna P., czyli od Sewka, chodzę już od paru tygodni i nie mogę się z nim rozstać. Stale słyszę na piersi jego zamierający puls. Stale czuję jego ostre kanty jak niejasne wyrzuty sumienia.
– Co się stało? – pyta zaniepokojona Basia. – Boli cię serce?
– Teraz już zawsze będzie boleć.
- Ta wielka bomba kobaltowa imperialnych aspiracji bombarduje nas w każdej chwili bilionami atomów zepsucia, zdrady, sprzedajności, przekupstwa, nihilizmu, prowokacji, nienawiści, indyferentyzmu moralnego i totalnej kapitulacji.
- To ulegam wzruszeniom oraz lewitacjom podniosłym, to spadam na samo dno upokorzeń i rozpaczy.
- To wszechświatowe saturnalia, podczas których chciwi bezgranicznej boskiej władzy despoci dokonują zamachów stanu, zamachów na naszą godność, na naszą wolność, na nasze ludzkie życie.
- To znane nam zawsze pytanie:
– Czy warto było?
- Wdrożenie tej nowej religii politycznej musiała kosztować paręset tysięcy istnień ludzkich.
- Więc składałem mu meldunek mocno przestarzały, ogromnie przeterminowany, ściubiąc hamburgera i sałatę z sosem rosyjskim, a dookoła na wszystkich ulicach i alejach Manhattanu szalał wielki kryzys światowy, hipisi zziębnięci pierwszym przymrozkiem śpiewali o miłości, Arabowie prowadzili wojnę z Izraelczykami, komandosi palestyńscy strzelali do kobiet i dzieci, porywając samoloty, pederaści brali homoseksualne śluby, filozofowie głosili kult absurdu i chaosu, młodzi filmowcy kręcili wielogodzinne filmy o śpiącym anonimowym człowieku, narkomani palili marihuanę, w dziennych i nocnych lokalach kobiety rozbierały się do naga, Europa próbowała się połączyć w Stany Zjednoczone, jakiś prezydent afrykański szykował się do koronacji na cesarza, w Chinach rząd organizował rewolucję wymierzoną przeciwko sobie, jacyś panowie latali po orbicie okołoziemskiej w prymitywnej kapsule podobnej do żelaznej beczki, starcy onanizowali się w kinach porno, junty pułkownikowskie rezygnowały raptem z władzy, Kościół debatował nad zniesieniem celibatu, ktoś się gdzieś oblał benzyną i palił na oczach całego świata, gdzie indziej trzęsła się ziemia, powódź topiła ludzi i miasta, jakiś poeta płakał nad wierszem zniekształconym przez cenzurę albo błąd drukarski, a ja, poddając się dziwacznej konwencji, która zdechła albo została Zamordowana kilkadziesiąt lat temu, a ja, poddając się tej nieżywej i tylko mnie, może również temu człowiekowi naprzeciwko, więc tylko mnie i temu człowiekowi pamiętnej konwencji ulegając, relacjonowałem odyseję jakiegoś malutkiego oddziałku młodych ludzi, co chcieli odmienić świat, a chcieli ten świat zmieniać wzbijając się w niebo z prowincjonalnego kosmodromu ubogich moczarów i dzikich lasów, z krateru mało kogo obchodzących nieszczęść i krzywd anonimowych. Tak wyglądało spotkanie z moim dowódcą, którego nigdy przedtem nie spotkałem i który mnie nigdy przedtem nie widział. Z moim dowódcą mojej wojny, której nikt już nie pamięta, której już nikt tak mocno nie pamięta, że może jej w ogóle nie było.
- W tym nieszczęsnym kraju rządziły duszami ludzkimi przez wieki zdeprawowana religia i sprzedajny kościół. Religia na usługach państwa, religia kierowana przez głowę państwa. A istotą tej religii była zawsze forma, rozdęta, zmitologizowana, zabsolutyzowana forma. A w tej formie najważniejsze było słowo.(...) Słowo stało się krwawym tyranem, słowo stało się okrutnym zabobonem i bezlitosnym Bogiem.
- Znowu robi mi się duszno i zimno zarazem. Nie przeszywa tak raptowny ból, nie trzęsą się ręce, nie ciemnieje w oczach, ale czuję, jakbym wolno, z uczuciem przykrości, zaczynał umierać. Przyglądam się sobie z życzliwym zdumieniem i widzę, jak rodzi się we mnie straszna mroczność, czarna aksamitność podszyta niespiesznym lękiem. Nie odczuwam obezwładniającej słabości, lecz chce mi się położyć na ziemi, koniecznie na zimnej ziemi, i przyłożyć policzek do wilgotnego chłodu. Słyszę zgłuszony szum, wszystko oddala się stopniowo, jakby widziane przez odwróconą lornetkę, i chcę poszukać ręką krzesła za sobą, i chcę coś powiedzieć pożegnalnie zabawnego, i chcę nie chcieć.
- Żebyż nas tylko torturowali nachalną wszechobecnością, żebyż nas tylko grzebali w więzieniach, żebyż nam tylko wiercili ideologiczne dziury w brzuchach i mózgach, żebyż nas tylko dehumanizowali codziennie kłamstwem, zdradą i sprzedajnością, żebyż tylko wynaradawiali, czyniąc z nas anonimową hordę bydląt stepowych, ale oni nas nudzą, zanudzają, zamęczają, ocipiają, zaględzają, obszczywają nudną nudą od góry do dołu. Nuda zieje z nieba, z drzew i pól wiejskich, z mórz i oceanów, z gazet i teatrów, z laboratoriów i striptizów, z gmachów i rządowych limuzyn, z rozrywki i z powagi, z dziatwy szkolnej i z fizjonomii dygnitarzy. Nuda jest tajemniczym eliksirem naszego reżymu. Nuda jest ich kochanką i matką. Nuda jest ich naturalną wonią. Nuda paruje z rządowych mózgów i z rządowych pysków. Nuda emanuje z wojska, policji i z aparatów podsłuchowych. Nuda sączy się z więzień i komnat tortur. Nuda jest ich własnym przekleństwem. Wstydzą się tej nudy, boją się jej, dławią się nią i nigdy się od niej me uwolnią. Nuda to bezkresna topiel, w której oni toną i my toniemy z nimi. Nuda to szatan w ziemskiej postaci.
Zobacz też: