Kamila Pawluś

poetka i tłumaczka polska

Kamila Pawluś (ur. 1979) – polska poetka, tłumaczka, redaktorka.

  • Ciarki mnie przechodzą, gdy słyszę termin „poezja zaangażowana”. Zaangażowana „w co” lub zaangażowana „przez kogo”? Sama zajmuję się powątpiewaniem, nie angażowaniem się, gdyż wszystko to, co wpojono mi jako wartość, okazało się jakimś ogromnym nieporozumieniem.
  • Języki mają być jak okna, ale czasem stają się jak kula u nogi lub gorset. Kiedy rozbieżność między abstrakcyjnością języka a dotkliwością świata namacalnego staje się zbyt duża, przychodzi moment, gdy nie ma sensu już tego dłużej ciągnąć. Trzeba iść na własne – pisanie to szukanie swojego własnego języka w obliczu narzucającego się wspólnego.
  • Narzekamy na zalew złego stylu, ale i tak największym grafomanem jest życie, które mnoży się i nadpisuje w sposób wyzuty z kontroli. Mam słabość do długiej listy ludzkich niedostatków i nadmiarów, zboczeń i charakteropatii, chorób i aberracji. Dlatego w wierszach chętnie sięgam po słowa, które pochodzą ze stricte naukowego języka.
  • Nigdy nie byłam dobrze ułożona, dlatego nie widzę powodu, by moje wiersze były dobrze ułożone, pełne wdzięku i elegancji. Wciąż mam poczucie, że za cicho krzyczą, tak jak dziewczynki w przedszkolu, które zbyt łatwo (łatwiej niż chłopcy) podporządkowują się regułom. Powiedzmy to jasno – chcę, żeby to, co piszę, było źle wychowane. Również językowo. Nie oznacza to, że naszpikuję tekst przekleństwami albo zrobię w nich akcję w stylu „Fuck for forest”. Są różne rodzaje jechania po bandzie. Cały czas szukam tych, które byłyby dobre dla mnie. I kiedy ktoś mówi, że moja poezja nie jest koncepcyjna czy kontemplacyjna, tylko „pyskata”, to czuję, że to właśnie chciałabym od czytelnika usłyszeć.
  • Oddalające szkło obiektywu
    zachodziło mgiełką, w zaułkach jak stare przekupki
    terkotały walce rdzewiejących puszek
    na obrotowych osiach: bądź pozdrowiony klejnocie, klejnocie,
    w kwiecie lotosu, lotosu
    lub też cokolwiek innego. Inskrypcje na skałach mówiły
    o świętych pismach
    i czasie, dłucie, wiedzionym pewną ręką, oddanym
    na usługi niepewnej wieczności.
    • Źródło: Walce rdzewiejących puszek
  • Wieś, miasteczko czy miasto są tak samo niedobre dla dziewczyn, bo to, co okrutne, kryje się w ich płci, nie na zewnątrz, tak jak z kolei inne okrutności kryją się w płci mężczyzny. Nie da się „zapomnieć imienia własnej płci”, jak pisała Berget, choć może nawet bardzo by się chciało i tak byłoby łatwiej. Poudawać, że jej nie ma, prawda? Że są ludzie i teksty. Tymczasem nie ma ludzi, nie ma tekstów. Jest tekst ucieleśniony, a nie odcieleśniony i oddzielony od siebie samego, chyba że to oddzielenie jest doświadczeniem samego ciała.
  • Zaczynamy być ofiarami zatłoczenia, ściśnięcia. Coraz mniej jest miejsca dla nas. Coraz większe apartamenty dla jednych i coraz mniejsze klitki dla innych. Coraz ciaśniej na parkingach i na ulicach. I w tej ciasnocie się miotamy, a kultura naciąga na nas kaftan dobrych obyczajów. I tylko w tym sensie mogłabym się zgodzić, że jesteśmy ofiarami zabezpieczenia przed konfliktem – zmniejsza się tolerancja na agresję, a rośnie zapotrzebowanie na savoir vivre. Z perspektywy naszej kultury lepsi są depresjonaci zalegający w mieszkaniach niż agresywni i aktywni kibole miotający się po ulicach.