Cytadelowcy

cywilni uczestnicy walk o Fort Winiary w Poznaniu w dniach 20/21–23 lutego 1945

Cytadelowcy – cywilni uczestnicy walk o Fort Winiary (Cytadelę) w Poznaniu w dniach 20/21–23 lutego 1945, walczący razem z jednostkami Armii Czerwonej przeciwko niemieckiej załodze twierdzy w czasie bitwy o Poznań podczas II wojny światowej.

Ten artykuł ma chronologiczny układ cytatów.
  • 21 lutego 1945 roku późnym popołudniem na Półwiejskiej, gdzie mieszkaliśmy, zjawił się milicjant z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Przyniósł wiadomość, że wszyscy mężczyźni od 18 do 45 roku życia mają się zgłosić na posterunek przy ulicy Kwiatowej. – Rano pójdziecie zdobywać Cytadelę – powiedział. Miałem wtedy 21 lat, mój brat – 20. Przyjęliśmy to jako polecenie, bo byliśmy wychowani w dyscyplinie przedwojennego harcerstwa. Wieczorem zgłosiliśmy się na posterunek. Sformowano z nas 27-osobowy pluton i zaprowadzono na Łąkową 12. Czekali tam sowieccy oficerowie. – Czemu nie zrobiliście w Poznaniu powstania? – zapytali z wyrzutem. Ogarnął nas śmiech. W okupowanym Poznaniu, licznie zamieszkanym przez Niemców, było to przecież niemożliwe.
  • Na Łąkowej dano każdemu karabin. Większość z nas nigdy nie miała w ręce broni. Nawet podchorąży – nasz dowódca – miał pepeszę pierwszy raz w życiu. Urządziliśmy kanonadę: każdy strzelał w powietrze. Miałem trochę obycia, bo przed wojną jako harcerz strzelałem z małokalibrówki. Wiedziałem chociaż, gdzie się naciska, a gdzie naciąga. Sowieci rozdali nam naboje, a potem – nasypali w czapki cukru. Co można było zrobić z sypkim cukrem? Zaraz go zjedliśmy.
  • Była już prawie noc, kiedy nadeszło kilku polskich oficerów. Poprowadzili nas ulicą Zieloną, Rynkiem Bernardyńskim. Wszystko płonęło. Paliły się też Garbary. Niektórzy głośno lamentowali, wspominali rodziny. Minęliśmy płonącą rzeźnię i doszliśmy do stacji kolejowej Garbary. Wszędzie leżały zniszczone drzewa, stały czołgowe wraki.
  • Z alei Szelągowskiej wiódł do fosy podziemny tunel. Weszliśmy. Nigdy dotąd o tym nie mówiłem, ale obok nas przechodziły wtedy trójki: uzbrojony Sowiet prowadził dwóch Polaków. Jeden z nich niósł drabinę, drugi wiadro z ropą. Taka trójka wchodziła do fosy. W murze otaczającym Cytadelę były okna, więc oni włazili po drabinie i lali w otwory ropę. Potem pod rosyjskim nadzorem wrzucali ogień. W środku – tak mi się wydaje, choć nie jestem tego pewien – siedziała spędzona tam ludność niemiecka. Dwie trójki wróciły w szczuplejszym składzie, bo wszystko działo się na oczach ostrzeliwujących się Niemców. Ci, którzy wspinali się po drabinie, ginęli.
  • Przez całą noc z 21 na 22 lutego Rosjanie bombardowali Cytadelę. Nad ranem ruscy oficerowie ustawili nas w dwuszeregu. Kazali nam patrzeć w wylot tunelu. Mieliśmy wyjść w momencie, kiedy na niebie ukaże się czerwona rakieta. Wtedy artyleria miała przestać strzelać. Przed nami w wyłomie muru widać było dziedziniec Cytadeli. Niemcy nie strzelali. Kiedy ujrzeliśmy rakietę, zerwaliśmy się z Sowietami, krzycząc przeraźliwie: „Hura!”. Ci z przodu padli, bo w tym momencie Niemcy otworzyli ogień. Jak się okazało, mieli naprzeciwko wyłomu stanowiska ogniowe. Padliśmy. Strzelaliśmy na oślep. Ani my, ani Sowieci nie chcieliśmy ruszyć w podwórze. Leżeliśmy na rumowisku z cegieł, ostrzeliwani przez niemieckie moździerze. Co jakiś czas ktoś z nas obrywał. W pewnym momencie za naszymi plecami zaczęły spadać cegły. Obróciliśmy się. Sowieccy oficerowie polityczni, w czapkach z czarnymi otokami i olbrzymimi naganami u pasa, rzucali cegłami w swoich żołnierzy, żeby ci znowu poderwali się do walki. Ale szeregowcy nie podnosili się. Około południa Niemcy skoncentrowali ogień moździerzy na naszej grupie. Wtedy oberwałem w głowę i straciłem przytomność.
  • Trafiłem na ulicę Czarneckiego. W budynku Urzędu Pracy Sowieci zrobili szpital: poprzewracali szafy, położyli na nie materace i rozlokowali na nich rannych. Co tam się działo! Ranni Sowieci, mimo dwudziestostopniowego mrozu, szli z Wildy w piżamach na Garbary po wódkę, którą dobywali z porzuconych przez Niemców cystern. Wracali z wiadrem alkoholu i wiadrem marmolady z fabryki „Putiatyckij”. I tak leżeli szczęśliwi, pili wódkę, a że nie mieli sztućców, marmoladę wybierali z wiadra rękami. Nas też zachęcali, ale nikt nie chciał. Wielu z nich wychodziło potem za potrzebą. Byli mocno pijani, więc co rano leżało na zewnątrz kilku sztywnych od mrozu. W szpitalu byłem dwa dni. Powiedziano nam, że kiedy wyzdrowiejemy, pójdziemy „na Berlin”. Na moje szczęście do szpitala przyszła polska lekarka. Miała za zadanie wyciągnąć Polaków. I udało się! Wykorzystując moment nieuwagi Rosjan zaczęliśmy uciekać na Wierzbięcice. Goniły nas przekleństwa sowieckiego komendanta szpitala.
  • 21 lutego schroniliśmy się w opuszczonym mieszkaniu Nad Wierzbakiem. W nocy do drzwi zapukał uzbrojony, młody rosyjski żołnierz. Byliśmy wystraszeni, bo kilka dni wcześniej pijani Rosjanie przy Urbanowskiej chcieli strzelać do Polaków. Sołdat spojrzał na nasze dzieci i przez chwilę jakby się zawahał. Ale zaraz wskazał na mnie. „Chodi!” – powiedział. Co było robić, poszedłem. Później mówiono o nas: „ochotnicy”, a ja zawsze podkreślam, że mnie zabrali, zwerbowali. Żadnym ochotnikiem nie byłem.
  • Rosjanie zaprowadzili mnie i kilku innych na posterunek milicji przy Mazowieckiej. Spisali nas, niczego nie wyjaśniając. Nikt nie protestował, bo nie byliśmy pewni swojego losu. Zebrali nas tam ponad pięćdziesięciu. Poprowadzili na Słowackiego 22, a potem na tyły Opery. Wtedy domyśliliśmy się, że idziemy na Cytadelę.
  • Poprowadzili nas do miejsca, w którym stoi dzisiaj hala AZS-u przy Pułaskiego. Rozkazali rozbierać baraki i rzucać belki do fosy. – Muszą po nich przejść czołgi! – wyjaśnili. Poszły w ruch młoty i siekiery. Rozebraliśmy szopy, stojące niedaleko obecnej alei Niepodległości.
  • Szliśmy z belkami pod stromą górkę, pośród rozbitych grobów i kikutów drzew. Jak nieśliśmy belki we czterech, a jeden oberwał, to wszyscy leżeliśmy. Błoto było olbrzymie, zgubiłem w nim buty. Żadnej broni nie dostaliśmy. Dopóki szliśmy pod górę, czuliśmy się bezpieczni. Ze szczytu trzeba było jednak zejść w niszę, w której była fosa. I wtedy Niemcy mieli nas jak na dłoni. Byliśmy wystawieni na otwarty ogień z fortów. Rosjanie niby nas ochraniali, ale wielu Polaków poległo.
  • Przez ostatnią noc szturmu budowaliśmy most, wystawieni na strzały z Cytadeli. Sanitariuszy nie było. Jak już stało się coś złego, ratowaliśmy się sami. Rosjanie dozorowali nas, chodząc między nami z karabinami. Aż nagle nad ranem uciszyło się. Umilkły strzały. Jak się zrobiło jasno, Niemcy zaczęli wywieszać białe flagi i wychodzić z umocnień. Nie widać było żadnego oficera. Niektórzy mieli ślady po oderwanych dystynkcjach. Radość była ogromna. Byliśmy umorusani, wyczerpani, ale szczęśliwi jak nigdy!
  • Po kapitulacji Niemców oblecieliśmy wszystkie fosy, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie ma jeszcze niedobitków. Potem pomogliśmy odprowadzić grupę jeńców na Półwiejską. Stamtąd zwolniono mnie do domu.
  • Chwycili mnie na Szewskiej, 22 lutego. Było ich może pięciu. – Towariszcz, popracujesz! – usłyszałem. Miałem wtedy niespełna 15 lat, ale byłem bardzo wysoki i to prawdopodobnie zdecydowało, że mnie zabrali. Na ulicy nikt w moje dokumenty nie patrzył.
  • Było nas może pięćdziesięciu, szliśmy czwórkami przez Garbary. Rosjanie po bokach, z przodu i z tyłu, z pepeszami zwieszonymi przez rękę. Czuliśmy się trochę jak niewolnicy. Na Garbarach przeszły nas ciarki, bo jeden z Polaków uciekał i Rosjanie do niego strzelali. Udało mu się zwiać, ale my popadliśmy w przygnębienie. Nikt nie chciał zginąć tuż przed wyzwoleniem.
  • Położyliśmy się przy moście kolejowym na Garbarach, bo z wyżyn Cytadeli strzelali snajperzy. Po jakimś czasie dostaliśmy się w okolice angielskiego cmentarza. Pod osłoną bunkra nosiliśmy szyny z torów kolejowych. Część z nas dostała piły i ścinała słupy telegraficzne. Broni nam nie dali.
  • Kończyliśmy budowę mostu przez fosę. Rosjanie chcieli przeprowadzić po nim czołgi i trzeba go było wzmocnić. Metr za murem, pod który kładliśmy belki, trwały walki. Nie można było podnosić głowy, bo kule i odłamki fruwały w powietrzu.
  • Około siódmej, gdy już świtało, pojawiły się na murach białe flagi. Co to była za radość! Nareszcie mogliśmy skończyć pracę, choć czołgi nie zdążyły przejechać po naszej konstrukcji. W tej radości o mały włos nie straciłem życia. Miałem na sobie przerobiony niemiecki mundur z biało-czerwoną naszywką. Tropiący niedobitków Rosjanie w pierwszej chwili wzięli mnie za „Germańca”. Miałem kłopoty, żeby im wszystko wytłumaczyć.